Prolog historyczny
Zwiastuny końca
1957
Mężowie stanu szkoleni w surowych
czasach i w warunkach bezwzględnej międzynarodowej rywalizacji finansowej i
gospodarczej nie są podatni na uleganie złym czy dobrym znakom. A jednak
czekające ich dzisiaj przedsięwzięcie było tak obiecujące, że sześciu ministrów
spraw zagranicznych zgromadzonych w Rzymie owego 25 marca 1957 r. czuło
namacalnie, iż wszystko dokoła - całe to miasto z jego niewzruszonym
centralizmem pierwszego miasta Europy, rześki wiaterek, czyste niebo,
pogodny nastrój tego szczególnego dnia - tchnie błogosławieństwem pod adresem
tych, którzy kładą podwaliny pod nowy gmach narodów.
Tych sześciu mężczyzn i ich rządy,
partnerów w tworzeniu nowej Europy, która zmiecie ze sceny wojowniczy nacjonalizm,
tylekroć dzielący starożytny obszar, ożywiała ta sama wiara. Oto otwierają
przed swymi krajami szerokie horyzonty ekonomiczne i wyższe cele polityczne, o
jakich nikt do tej pory nawet nie marzył: zebrali się tu, by podpisać Traktat
Rzymski. Zamierzali powołać do życia Europejską Wspólnotę Gospodarczą.
W ich stolicach ludzie mieli w
pamięci tylko śmierć i zniszczenie. Zaledwie rok temu Sowieci potwierdzili swój
ekspansjonizm, topiąc we krwi powstanie na Węgrzech. Każdego dnia sowieckie
oddziały pancerne mogły runąć na Europę. Nikt się nie łudził, że USA z ich
planem Marshalla wezmą na siebie na stałe ciężar budowania nowej Europy. Żaden
rząd europejski nie chciał znaleźć się w żelaznym uścisku USA i ZSRR, których
rywalizacja mogła się tylko pogłębić w nadchodzących dziesięcioleciach.
Jakby
wdrażając się do zgodnego działania, ministrowie jeden po drugim podpisali się
pod dokumentem jako twórcy EWG. Trzech reprezentantów narodów Beneluksu zrobiło
to dlatego, że Belgia, Holandia i Luksemburg, kluczowe kraje nowej wspólnoty,
wypróbowały już i uznały za słuszną, w każdym razie za dostatecznie słuszną,
ideę nowej Europy. Minister reprezentujący Francję podpisał dokument w
imieniu kraju, który miał stać się bijącym sercem nowej Europy, tak
jak był zawsze sercem starej. Włoch - dlatego, że kraj ten był żywą duszą
Europy. Niemiec Zachodnich dlatego, że świat wreszcie przestanie patrzeć z
ukosa na ten kraj.
Tak tedy
narodziła się Wspólnota Europejska. Były toasty na cześć geopolitycznych
wizjonerów, dzięki którym ten dzień mógł się ziścić: Roberta Schumana i Jeana
Monneta z Francji, Konrada Adenauera z Niemiec, Paula-Henriego Spaaka z Belgii.
I wszyscy składali sobie gratulacje. Niedługo Dania, Irlandia i Anglia
dostrzegą mądrość nowego przedsięwzięcia, a po nich - przy odrobinie ciepłej
pomocy - przyłączą się Grecja, Portugalia i Hiszpania. Oczywiście pozostawał
problem utrzymania Sowietów w ryzach. No i kwestia znalezienia nowego środka
ciężkości. Lecz jedno nie ulegało wątpliwości: jeśli Europa miała przeżyć, EWG
musiała stać się jej kołem napędowym.
A kiedy już odfajkowano podpisy,
pieczęcie i toasty, przyszła pora na specyficznie rzymski ceremoniał i
przywilej polityków: audiencję u ponad osiemdziesięcioletniego papieża w Pałacu
Apostolskim na Wzgórzu Watykańskim.
Siedząc na tradycyjnym tronie
papieskim, otoczony całą ceremonialną pompą, Jego Świątobliwość Pius XII
przyjął sześciu ministrów i osoby towarzyszące z uśmiechem na twarzy. Powitanie
było serdeczne, a wypowiedzi papieża krótkie. Cechowała go postawa
dziedzicznego właściciela i rezydenta rozległych włości, udzielającego
wskazówek nowo przybyłym i pragnącym się osiedlić w jego dziedzinach petentom.
Europa - przypomniał Ojciec Święty -
miała swoje chwile wielkości, gdy wspólna wiara ożywiała serca jej mieszkańców.
Europa - podkreślił z naciskiem - mogłaby na nowo zyskać geopolityczne
znaczenie, odnowiona i odświętnie wystrojona, gdyby udało jej się stworzyć nowe
serce. Europa - oświadczył - mogłaby na nowo wykuć boską, wspólną i wiążącą
wiarę.
Ministrowie żachnęli się w duchu.
Pius XII wskazał na największą trudność, przed jaką stanęła EWG w chwili
narodzin. Słowa papieża kryły w sobie ostrzeżenie, że ani socjalizm
demokratyczny, ani demokracja kapitalistyczna, ani perspektywa dobrobytu czy
mistycznej "Europy" humanistów nie może być siłą napędową ich
wymarzonego projektu. W praktyce ich nowej Europie brakowało gorejącego
centrum, najwyższej siły lub zasady mogącej związać ją w jedno i popchnąć do
przodu. Ich Europie brakowało tego, co miał ten papież, czym był ten papież.
Wygłosiwszy swoje orędzie, papież
uczynił w powietrzu trzy krzyże jako tradycyjne błogosławieństwo papieskie.
Kilku dyplomatów uklękło, kilku z tych, którzy zachowali postawę stojącą,
skłoniło głowy. Nie byli jednak w stanie podzielić wiary papieża w kojący
balsam Boga, którego był Namiestnikiem na ziemi, lub uznać, że ten balsam to
jedyny czynnik spajający, który mógł uleczyć duszę świata. Ale nie potrafili
przyznać się do tego, że same traktaty gospodarcze i polityczne nie są w stanie
spoić serc i umysłów ludzkości.
Patrząc na kruchą postać starca,
mogli jedynie zazdrościć temu samotnemu dostojnikowi na papieskim tronie.
Albowiem - jak to później ujął Belg Paul-Henri Spaak - stał on na czele
globalnej organizacji, lecz był kimś niż jej obieralnym reprezentantem. Był
posiadaczem jej mocy. Był jej środkiem ciężkości.
***
Z okna prywatnego gabinetu na
trzecim piętrze Pałacu Apostolskiego Ojciec Święty patrzył, jak na dole
architekci nowej Europy wsiadają do swoich limuzyn.
- Jak Wasza Świątobliwość myśli? Czy
ich nowa Europa będzie na tyle silna, by powstrzymać Moskwę?
Pius odwrócił się do swego
towarzysza, niemieckiego jezuity, długoletniego przyjaciela i spowiednika.
- Marksizm pozostaje nadal wrogiem.
Ale teraz Anglosasi mają inicjatywę.
Przez Anglosasów papież rozumiał
anglo-amerykański establishment polityczny.
- Ich Europa zajdzie daleko i
zajdzie szybko. Ale największy dzień dla Europy jeszcze nie zaświtał.
Jezuita nie nadążał za myślami
papieża.
- Jaka Europa, Wasza Świątobliwość?
Największy dzień dla czyjej Europy?
- Dla tej Europy, która się dzisiaj
narodziła - odparł papież bez wahania. - A w dniu, w którym Stolica Apostolska
zostanie wprzęgnięta w nową Europę dyplomatów i polityków - dodał - w Europę z
centrum w Brukseli i Paryżu - tego dnia na serio zaczną się kłopoty Kościoła.
I odwracając się znów ku limuzynom
opuszczającym plac św. Piotra, papież dokończył:
- Nowa Europa będzie miała swój
skromny dzień. Ale tylko jeden jedyny.
1960
Nigdy jeszcze bardziej obiecujący
projekt nie zawisł na szali i nigdy ważniejszy temat nie był omawiany przez
papieża i jego doradców niż to, co stało się przedmiotem debaty owego lutowego
poranka 1960 roku. Wybrany zaledwie roku temu na Tron Piotrowy, Jego
Świątobliwość Jan XXIII - "dobry papież Jan", jak go natychmiast
ochrzczono - zdążył pchnąć na nowe tory Stolicę Apostolską, papieską
administrację i większość dyplomatycznego i religijnego świata na zewnątrz
Watykanu. A teraz wydawało się, że chce poruszyć w ogóle cały świat.
Wybrany w wieku siedemdziesięciu
siedmiu lat, ten poczciwy wieśniak miał być papieżem przejściowym, bezpiecznym
kompromisem, którego krótkie rządy dałyby trochę czasu - cztery czy pięć lat,
jak przypuszczano - na znalezienie właściwego sukcesora, który przeprowadzi
Kościół przez okres zimnej wojny. Lecz zaledwie w kilka miesięcy po
intronizacji, ku zdumieniu wszystkich, otworzył on Watykan, ogłaszając
niespodziewanie zwołanie Soboru Ekumenicznego. W rzeczywistości w owym momencie
prawie wszyscy urzędnicy watykańscy - w tym wszyscy doradcy wezwani na to
poufne spotkanie w prywatnych apartamentach papieża na czwartym piętrze Pałacu
Apostolskiego - tkwili już po uszy w przygotowaniach do tego epokowego
wydarzenia.
I oto tego ranka z właściwą sobie
bezpośredniością papież podzielił się swoimi myślami z garstką ludzi wybranych
w tym celu. Było wśród nich kilkunastu najważniejszych kardynałów oraz pewna
grupa biskupów i prałatów z sekretariatu stanu. Byli też obecni dwaj
portugalscy tłumacze.
- Musimy dziś dokonać wyboru -
wyznał Jego Świątobliwość swym doradcom. - A nie chcemy tego czynić sami.
Sprawa dotyczyła, jak wyjaśnił
papież, słynnego listu, który otrzymał jego poprzednik na Tronie Piotrowym.
Ponieważ okoliczności związane z listem były wszystkim dobrze znane, tego ranka
papież ograniczył się do krótkiej rekapitulacji zagadnienia.
W roku 1917 Fatima, niegdyś
najnędzniejsza mieścina portugalska, zyskała rozgłos jako miejsce, gdzie troje
małych wiejskich dzieci - dwie dziewczynki i chłopiec - stało się świadkami
sześciu wizyt - czy wizji - Błogosławionej Dziewicy Maryi. Tak jak miliony
katolików, wszyscy zgromadzeni w pokoju wiedzieli, Najświętsza Panienka
zawierzyła fatimski dzieciom trzy tajemnice. Że zgodnie z przepowiednią
niebiańskiego Gościa dwoje dzieci zmarło we wczesnym dzieciństwie; przeżyła
tylko najstarsza dziewczynka - Łucja. Wszyscy wiedzieli o tym, że Łucja -
obecnie karmelitanka - już dawno temu ujawniła dwie pierwsze tajemnice
fatimskie. Lecz życzeniem Matki Bożej, jak powiedziała siostra Łucja, było, aby
trzeci sekret ogłosił "papież roku 1960". I że jednocześnie ten sam
papież ma poświęcić "Rosję" Najświętszej Dziewicy. Konsekracji mieli
dokonać tego samego dnia wszyscy biskupi świata, każdy w swojej diecezji, każdy
tymi samymi słowami. Konsekracja ta byłaby równoznaczna z publicznym
potępieniem Związku Radzieckiego w skali światowej.
Jak powiedziała siostra Łucja,
Dziewica obiecała, że po dokonaniu poświęcenia "Rosja" się nawróci i
przestanie być zagrożeniem dla świata. Jeśli jednak jej życzenie nie zostanie
spełnione przez "papieża roku 1960", wówczas "Rosja rozszerzy
swoje błędy na wszystkie narody", będzie wiele cierpienia i zniszczeń, a
wiara Kościoła zmarnieje i jedynie w Portugalii zachowają się nienaruszone
"dogmaty wiary".
W czasie trzecich odwiedzin w
Fatimie, w lipcu 1917 roku, "Pani" obiecała przypieczętować swoje
posłannictwo niezbitym dowodem, świadczącym o tym, że przybywa od Boga. 13
października w południe dokonał się cud. Na równi z dziećmi cud ten obserwowało
75 000 ludzi, przybyłych czasem z bardzo daleka, wśród których byli
dziennikarze, fotoreporterzy, naukowcy i sceptycy, a także wielu godnych
zaufania duchownych.
Oto bowiem słońce złamało wszelkie
prawa przyrody. Po gwałtownym, ulewnym deszczu, który przemoczył wszystkich do
suchej nitki i zamienił ziemię w bagno, niespodziewanie wyszło słońce i poczęło
dosłownie tańczyć. Rzuciło też na niebo wspaniałą tęczę. Zniżyło się tak
bardzo, że wydawało się, iż runie na ziemię pośród tłumów. A potem, równie nagle,
wzniosło się w górę i świeciło spokojnie jak zawsze. Wszystkich ogarnęło
zdumienie. Ubrania ludzi były tak nieskazitelne, jakby przed chwilą wróciły z
pralni, czyste i wyprasowane. Nikomu nic się nie stało. Wszyscy widzieli
tańczące słońce; lecz tylko dzieci widziały Maryję.
- Jest chyba oczywiste - powiedział
dobry papież Jan, wyciągając kopertę z małej hermetycznej skrzynki stojącej na
stoliku za jego plecami - co należy zrobić w pierwszej kolejności dzisiejszego
ranka.
Doradców papieża ogarnęło podniecenie.
A więc znaleźli się tutaj po to, by wziąć udział w poufnej lekturze listu
siostry Łucji zawierającego trzecią tajemnicę fatimską. Bez przesady można było
powiedzieć, że dziesiątki milionów ludzi na całym świecie z niecierpliwością
czekało na wiadomość, że "papież roku 1960" odsłoni przynajmniej
część tak pilnie strzeżonej tajemnicy i wykona polecenie Matki Bożej. Mając to
na uwadze, Jego Świątobliwość podkreślił właściwe i dosłowne znaczenie słowa
"pozfny". Upewniwszy się, że jego upomnienie co do tajności dotarło
do obecnych, Ojciec Święty wręczył list portugalskim tłumaczom; ci zaś
niezwłocznie przełożyli jego treść na język włoski.
- A teraz...
I po przeczytaniu listu papież
szybko przedstawił zebranym wybór, którego nie chciał dokonywać sam.
- Musimy wyznać, że od sierpnia 1959
roku prowadzimy delikatne negocjacje ze Związkiem Radzieckim. Naszym celem jest
obecność przynajmniej dwóch dostojników Cerkwi ZSRR na Naszym soborze.
Papież Jan często określał przyszyły
Sobór Watykański II jako "Nasz sobór".
Co więc miał uczynić - oto pytanie,
jakie Jego Świątobliwość postawił tego ranka. Z woli Opatrzności to on był
teraz "papieżem roku 1960". Ale jeśli będzie posłuszny temu, co
siostra Łucja wyraźnie określiła jako mandat Królowej Niebieskiej, jeśli on i
jego biskupi oświadczą publicznie, oficjalnie i powszechnie, że
"Rosja" jest pełna karygodnych błędów, oznacza to klęskę jego
sowieckiej inicjatywy. Ale nawet pomijając ten aspekt - gorące pragnienie
obecności prawosławnych na soborze - jeśli papież położy na szali cały swój
autorytet papieski i autorytet hierarchii Kościoła, by wykonać polecenie Maryi
Panny, będzie to jednoznaczne z napiętnowaniem Związku Radzieckiego i jego
obecnego marksistowskiego dyktatora Nikity Chruszczowa jako kryminalisty. Sowieci
na pewno wpadną w furię i zastosują środki odwetowe. Czy wówczas papież nie
będzie odpowiedzialny za nową falę prześladowań - okropnej śmierci milionów - w
samym Związku Radzieckim i jego państwach satelickich?
Dla podkreślenia swojego punktu widzenia
Jego Świątobliwość odczytał ponownie fragment listu. Na twarzach obecnych
dostrzegł zrozumienie, a nawet szok. Skoro każdy z obecny tak łatwo wyłapał
wszystkie niuanse przeczytanego fragmentu - snuł rozważania papież - to Sowieci
połapią się równie szybko. Czy nie wyciągną z tego listu strategicznej
informacji, która da im niekwestionowaną przewagę nad wolnym światem?
- Oczywiście moglibyśmy i tak
przeprowadzić Nasz sobór...
Jego Świątobliwość nie musiał
kończyć zdania. Teraz wszystko było jasne. Ujawnienie tajemnicy wywołałoby
reperkusje na całym świecie. Przyjazne rządy miałyby utrudnioną sytuację.
Sowieci zostaliby z jednej strony izolowani, lecz z drugiej strony odnieśliby
strategiczną korzyść. Wybór, jaki stał przed papieżem, dotyczył więc do fundamentów
geopolityki.
Rozpoczęła się debata. Nikt z
obecnych nie wątpił w dobrą wolę siostry Łucji. Lecz kilku doradców wskazało na
fakt, że minęło prawie dwadzieścia lat od czasu objawień w roku 1917 a połową
lat trzydziestych, kiedy to siostra Łucja napisała ten list. Jaką gwarancję
może mieć Ojciec Święty, że czas nie przyćmił jej pamięci? I jaką można mieć w
ogóle gwarancję, że trójka niepiśmiennych pastuszków przekazała poprawnie tak
skomplikowane orędzie? Czy nie było w tym wszystkim czegoś z dziecięcej
fantazji niepiśmiennych? W rzeczy samej, czy nie mogły mieć wpływu jeszcze inne
okoliczności zaciemniające prawdę? Oddziały sowieckie włączyły się wówczas do
hiszpańskiej wojny domowej, siejąc zniszczenie zaledwie o kilka mil od miejsca
przebywania piszącej list. Czy słowa Łucji nie mogły nabrać specjalnego
odcienia w wyniku jej lęku przed Sowietami?
Padł tylko jeden odmienny głos w tym
kształtującym się wyraźnie konsensusie. Jeden z kardynałów - niemiecki jezuita,
przyjaciel i ulubiony spowiednik papieża - nie mógł milczeć w obliczu
takiej degradacji roli interwencji boskiej. Ministrowie rządów świeckich mogą
nie kierować się wiarą - oświadczył. Lecz postawa taka jest nie do
zaakceptowania w odniesieniu do ludzi Kościoła, których rad wysłuchuje Ojciec
Święty.
- Wybór - upierał się jezuita
- jest prosty i prima facie. Albo zaakceptujemy list, wykonamy zawarte w nim
polecenia i poczekamy na konsekwencje. Albo powiedzmy sobie uczciwie, że w to
nie wierzymy. I zapomnijmy o wszystkim. Ukryjmy list przed opinią publiczną
jako relikt historyczny; idźmy dalej drogą, którą idziemy, i zrzeknijmy się
dobrowolnie pomocy z góry. Lecz cokolwiek zrobimy, każdy z nas musi być
świadom, że decydujemy o losach ludzkości.
Mimo zaufania, jakie Jego
Świątobliwość pokładał w mądrości i lojalności kardynała jezuity, decyzja
wypadła na niekorzyść Fatimy.
- Questo non è per i nostri tempi
- powiedział Ojciec Święty. - To nie jest na nasze czasy.
Kilka dni później kardynał czytał
krótki komunikat przesłany mediom przez watykańskie biuro prasowe. Słowa tego
dokumentu miały na zawsze odcisnąć się w jego pamięci jako lakoniczna odmowa
wypełnienia woli niebios.
Dla dobra Kościoła i rodzaju
ludzkiego - czytamy w dokumencie - Stolica Apostolska zdecydowała nie ogłaszać
w obecnej chwili tekstu trzeciej tajemnicy fatimskiej. "...Decyzja
Watykanu opiera się na kilku przesłankach: (1) Siostra Łucja jeszcze żyje. (2)
Watykan zna już treść listu. (3) Chociaż Kościół uznaje objawienia fatimskie,
nie może gwarantować prawdziwości słów, które trzej pastuszkowie, jak twierdzą,
usłyszeli z ust Matki Bożej. W tych okolicznościach tajemnica fatimska
najprawdopodobniej pozostanie zapieczętowana po wsze czasy".
- Ci vedremo - rzekł do
siebie kardynał, odsuwając notatkę. - Zobaczymy.
Wiedział, co teraz nastąpi. Stolica
Apostolska wymieni przyjacielskie noty z Nikitą Chruszczowem. Papież będzie
miał swój sobór. Na soborze pojawią się prawosławni dostojnicy z ZSRR.
Pozostawało tylko pytanie, czy Jego Świątobliwość, jego Watykan i jego Kościół
doświadczą konsekwencji przepowiedzianych w Fatimie.
Lub też - ujmując rzecz w
kategoriach geopolityki - pytanie brzmiało, czy Stolica Apostolska dała się
wprząc w "nową Europę dyplomatów i polityków", jak to przepowiedział
poprzednik dobrego papieża. "Tego dnia - powiedział ów wątły starzec - na
serio zaczną się kłopoty Kościoła".
- Zobaczymy - powtórzył kardynał.
Nie pozostawało mu nic innego, jak
przygotować się do tego. Tak czy inaczej była to tylko kwestia czasu.
1963
Intronizacja upadłego Archanioła Lucyfera dokonała się w Cytadeli Kościoła katolickiego 29 czerwca 1963 roku.
Był to "właściwy czas" dla
spełnienia się historycznej przepowiedni. Główni aktorzy tej ceremonii
doskonale wiedzieli, że tradycja satanistyczna już dawno przepowiedziała, że
Czas Księcia nadejdzie wówczas, gdy papież przybierze imię Apostoła Pawła.
Warunek ten - znak, że nadszedł właściwy czas - został spełniony dokładnie
osiem dni temu przez wybór najnowszego następcy św. Piotra.
W tym krótkim czasie, jaki upłynął
od elekcji papieża, nie dało się ukończyć skomplikowanych przygotowań;
Najwyższy Trybunał zdecydował jednak, że trudno o lepszy czas na intronizację
Księcia niż ten uroczysty dzień bliźniaczych książąt Cytadeli, świętych Piotra
i Pawła. I nie było stosowniejszego miejsca niż Bazylika św. Pawła za Murami,
usytuowana tak blisko Pałacu Apostolskiego.
Skomplikowane przygotowania
podyktowane były głównie naturą mającego się odbyć Wydarzenia Ceremonialnego.
Ochrona budynków watykańskich, pośród których leżał klejnot w postaci Bazyliki
św. Pawła, była tak staranna, że z pewnością nie uda się ukryć uroczystego
ceremoniału. Jeśli przedsięwzięcie miało zostać uwieńczone sukcesem - jeśli
Wejście Księcia miało się dokonać we właściwym czasie - każdy element
celebracji ofiary kalwaryjskiej musi zostać postawiony na głowie w przebiegu
tej drugiej, przeciwstawnej celebracji. Sacrum musi zostać sprofanowane.
Bluźnierstwo adorowane. Bezkrwawa reprezentacja ofiary Bezimiennego Słabego
musi być zastąpiona przez najwyższą i krwawą deprawację godności Bezimiennego.
Wina musi stać się niewinnością. Cierpienie musi dawać radość. Łaska, skrucha,
przebaczenie muszą być utopione w orgii przeciwieństw. A wszystko to musi być
wykonane bezbłędnie. Sekwencja wydarzeń, znaczenie słów, waga czynności -
wszystko to musi być opatrzone perfekcyjnie wykonanym świętokradztwem, ostatecznym
rytuałem zdrady.
Cała ta delikatna operacja została
złożona w doświadczone ręce zaufanego stróża Księcia w Rzymie. Mistrz
skomplikowanego ceremoniału Kościoła rzymskiego, dostojnik o granitowej twarzy
i cierpkim języku, był jeszcze większym mistrzem książęcego ceremoniału
ciemności i ognia. Wiedział, że bezpośrednim celem każdego ceremoniału jest
oddanie czci "obeldze rozpaczy". Lecz obecnie istniał jeszcze dalszy
cel polegający na przeciwstawieniu się Bezimiennemu Słabemu w jego bastionie,
opanowania Cytadeli Słabego ww właściwym czasie, zapewnienie wejścia Księcia do
Cytadeli jako nieodpartej siły, wyparcie strażnika Cytadeli, przejęcie pełnej
władzy nad kluczami wręczonymi strażnikowi przez Słabego.
Stróż próbował zmierzyć się z
problemem bezpieczeństwa. Takie niewinne elementy, jak pentagram, czarne
świecie i odpowiednie draperie ujdą jako rzymski ceremoniał. Lecz pozostałe
rubryki - misa z piszczelami i rytuał Din na przykład, zwierzęta ofiarne i sama
ofiara - tego byłoby już za wiele. Musi się więc odbyć dwie równoczesne
celebracje. Koncelebracja mogłaby być dokonana z równym skutkiem przez braci w
autoryzowanej kaplicy celującej. Gdyby wszyscy uczestnicy w obu miejscach
"wzięli na cel" każdy element wydarzenia w bazylice rzymskiej,
wówczas wydarzenie w całej swej pełni dokonałoby się w sposób szczególny w
obszarze docelowym. Byłoby to tylko sprawą jedności serc, tożsamości intencji i
perfekcyjnej synchronizacji słów i czynności pomiędzy kaplicą celującą a
kaplicą docelową. Żywą wolę i myślące umysły uczestników skoncentrowałyby się
na przybytku Księcia, odległość przestałaby mieć znaczenie.
Dla człowieka tak doświadczonego jak
Stróż wybór kaplicy celującej nie nastręczał najmniejszych trudności.
Wystarczyło zadzwonić do Stanów Zjednoczonych. W ciągu tych wszystkich lat
wyznawcy Księcia w Rzymie osiągnęli doskonałą jedność serc i i taką samą
jedność intencji z przyjacielem Stróża Leonem, biskupem kaplicy w Południowej
Karolinie. Imię Leon nie było prawdziwym imieniem tego człowieka, lecz raczej
opisem jego wyglądu. Srebrna grzywa na wielkiej głowie każdemu, kto na niego
patrzył, kojarzyła się z rozwianą grzywą lwa. Od kiedy jego ekscelencja, gdzieś
w latach czterdziestych, ustanowił tę kaplicę, okazał się niezrównanym mistrzem
operacji - dzięki liczbie i znaczeniu Uczestników, jakich potrafił przyciągnąć,
dzięki częstej i szybkiej współpracy z tymi, którzy uznawali jego przekonania i
ostateczne cele. Obecnie jego kaplica cieszyła się powszechnym szacunkiem
inicjatów jako kaplica matka Stanów Zjednoczonych.
Wiadomość, że jego kaplica została
autoryzowana jako kaplica celująca w tak wielkim wydarzeniu, jakim miała być
intronizacja Księcia w samym sercu rzymskiej Cytadeli, przyjęta została przez
Leona z najwyższą satysfakcją. A co do spraw praktycznych, to jego ogromna
wiedza i doświadczenie w przeprowadzaniu ceremoniału oszczędzi im obu wiele
czasu. Nie było na przykład potrzeby przypominania mu o wadze zasady
sprzeczności, na której opiera się cała struktura kultu Archanioła. Nie mogło
też być najmniejszych wątpliwości co do jego pragnienia włączenia się w
ostateczną strategię tej bitwy, której celem był koniec Kościoła
rzymskokatolickiego jako instytucji papieskiej, jaką była od chwili założenia
jej przez Bezimiennego Słabego.
Stróż nie musiał mu nawet wyjaśniać,
że ostatecznym celem operacji nie była w sensie dosłownym likwidacja rzymskiej
organizacji katolickiej. Leon doskonale rozumiał, że byłoby to posunięcie
znamionujące brak inteligencji i najzupełniej nieekonomiczne. O wiele lepiej
było zamienić tę organizację w coś naprawdę użytecznego, zhomogenizowanie jej i
przystosowanie do wielkiego światowego porządku ludzkości. Postawienie przed
nią uniwersalnych humanistycznych - i tylko humanistycznych - celów.
Dwaj identycznie myślący eksperci -
Stróż i amerykański biskup - ograniczyli więc konieczne ustalenia dotyczące
bliźniaczych wydarzeń ceremonialnych do listy nazwisk i inwentarza rubryk.
Lista Stróża - uczestników w kaplicy
rzymskiej - zawierała imiona ludzi najwyższego kalibru, wysokich rangą dostojników
kościelnych i liczących się prawników. Byli to oddani słudzy Księcia w
Cytadeli. Niektórzy zostali wybrani, dokooptowani, przeszkoleni i wypromowani w
ciągu dziesięcioleci w ramach falangi rzymskiej, pozostali reprezentowali nowe
pokolenie gotowe rozwijać program Księcia przez kolejne dziesięciolecia.
Wszyscy doskonale rozumieli potrzebę pozostania w ukryciu. Reguła mówiła bowiem
jasno: "Gwarancją naszego jutra jest przekonanie ludzi dzisiejszych, że my
nie istniejemy".
Grafik Leona obejmujący mężczyzn i
kobiety, którzy zdobyli sobie znaczącą pozycję w biznesie, rządzie i życiu
społecznym, był imponujący, ku pełnemu zadowoleniu Stróża. A ofiara - dziecko -
jak powiedział jego ekscelencja, będzie prawdziwym majstersztykiem złamania
niewinności.
Lista rubryk potrzebnych do
wykonania równoległej ceremonii sprowadzała się głównie do elementów, które
będą zrealizowane w Rzymie. Co się zaś tyczyło kaplicy celującej Leona, to musi
ona mieć kilka naczyń zawierających ziemię, powietrze, ogień i wodę. Załatwione.
Musi mieć misę z piszczelami. Załatwione. Czerwone i czarne filary. Załatwione.
Tarczę. Załatwione. IW ten sposób przeszli do końca listę niezbędnych
rekwizytów. Załatwione. Załatwione.
Sposób synchronizacji ceremonii w
obu kaplicach nie był Leonowi obcy. Jak zwykle zostaną przygotowane wydruki,
przez niewierzących nazywane mszałami, do użytku uczestników ceremonii w obu
kaplicach. Jak zwykle będą to teksty w nieskazitelnej łacinie. Po obu stronach
gońcy ceremonialni będą pilnować połączenia telefonicznego, tak by uczestnicy
mogli wykonywać swoje części w doskonałej harmonii z braćmi współcelebrującymi.
W trakcie trwania wydarzenia serce
każdego uczestnika musi być doskonale wypełnione nienawiścią zamiast miłości.
Zadośćuczynienie bólu i konsumacja muszą się wypełnić w sposób doskonały w
kaplicy celującej pod przewodnictwem Leona. Autoryzacja, instrukcje i dowody -
końcowe i kulminacyjne momenty właściwe na tę okazję - będzie miał honor
osobiście zaaranżować w Watykanie stróż.
A jeśli każdy wypełni dokładnie to,
czego wymaga reguła, Książę nareszcie skonsumuje prastary odwet nad Słabym,
Bezlitosnym Wrogiem, który przez wieki paradował w przebraniu Najwyższego
Miłosiernego, który widział wszystko nawet w najciemniejszych mrokach.
Leon mógł sobie wyobrazić resztę.
W wydarzeniu intronizacji w sposób niewidoczny i bezkolizyjny dokona się
doskonałe nałożenie ceremonii, w wyniku którego Książę stanie się oficjalnie
utajonym członkiem Kościoła w rzymskiej Cytadeli. Intronizowany w ciemności,
Książę będzie mógł pogłębiać tę ciemność, jak nigdy dotąd. Będzie to dotyczyło
w jednakim stopniu przyjaciół i wrogów. Wola pogrąży się w tak głębokiej
ciemności, że omroczy nawet oficjalny cel istnienia Cytadeli: wieczną adorację
Bezimiennego. W samą porę - i nareszcie - Kozioł wyprze Baranka i wejdzie w
posiadanie Cytadeli. Książę zawładnie domem - Domem pisanym dużą literą - który
do niego nie należy.
- Pamiętaj o tym, przyjacielu -
biskup Leon drżał z niecierpliwości. - Dokona się niedokonane. Będzie to
przypieczętowanie mojej kariery. Wydarzenie przypieczętowujące los dwudziestego
wieku.
Leon nie bardzo się pomylił.
Była noc. Stróż wraz kilkoma
akolitami pracował w ciszy nad przygotowaniem wszystkiego w Kaplicy docelowej -
Bazylice św. Pawła. Na wprost ołtarza ustawiono półkolem klęczniki. W
pięciu świecznikach stojących na ołtarzu pyszniły się eleganckie czarne ogarki.
Na tabernakulum umieszczono srebrny pentagram i przykryto go krwawoczerwoną
zasłoną. Po lewej stronie ołtarza umieszczony był tron - symbol Księcia panującego.
Ściany pokryte ślicznymi freskami wyobrażającymi sceny z życia Chrystusa i
Apostołów zostały zasłonięte czarnymi draperiami bramowanymi złotem w kształcie
figur symbolizujących historię Księcia.
Kiedy zbliżyła się wyznaczona
godzina, oddani słudzy Księcia poczęli wypełniać Cytadelę. Byli to członkowie
rzymskiej falangi. Pośród nich znajdowało się kilku najwybitniejszych członków
kolegium kardynalskiego, hierarchii i biurokracji Kościoła rzymskokatolickiego.
Byli też pośród nich świeccy reprezentanci falangi, równie znakomici, jak
członkowie hierarchii.
Weźmy choćby tego Prusaka, który
właśnie ukazał się w drzwiach. Pokazowy egzemplarz nowego narybku prawniczego.
Nie miał nawet czterdziestu lat, gdy zaczął odgrywać znaczącą rolę w pewnych
krytycznych wydarzeniach transnarodowych. Nawet światła czarnych świec odbijały
się w jego okularach w stalowej oprawie i łysinie, jakby go chciały wyróżnić.
Wybrany jako delegat międzynarodowy i nadzwyczajny pełnomocnik na ten akt
intronizacji, Prusak zaniósł na ołtarz skórzany mieszek zawierający list
autoryzacyjny i instrukcję, a następnie zajął miejsce na jednym z klęczników.
Jakieś pół godziny przed północą
wszystkie klęczniki były już zajęte przez aktualne pokłosie tradycji Księcia,
która została zaszczepiona i była kultywowana w starożytnej Cytadeli w ciągu
ostatnich osiemdziesięciu lat. Jakkolwiek na razie ograniczona liczebnie, grupa
ta pozostawała w ochronnym mroku jako ciało obce i duch pozaziemski w swym
gospodarzu i zarazem ofierze. Przenikali do urzędów i działań podejmowanych
przez rzymską Cytadelę, rozsiewając swoje symptomy w krwiobiegu Kościoła
Powszechnego niby podskórna infekcja. Symptomy te to cynizm i indyferentyzm,
przestępstwa i partactwo na wysokich posadach, lekceważenie prawdziwej
doktryny, odrzucenie osądu moralnego, utrata czujności w sprawach świętych,
zamazywanie podstawowych zasad tradycji oraz wyrazów i gestów, które ją
przywołują.
Tacy to ludzie zgromadzili się w
Watykanie na uroczystość intronizacji. I taka była ich tradycja, którą utwierdzali
w kwaterze głównej światowej administracji - w rzymskiej Cytadeli. Trzymając w
ręku kartki z wydrukowanym ceremoniałem, z oczami utkwionymi w ołtarz i tron,
skupiając umysł i wolę, czekali w ciszy, aż wybije północ, wprowadzając ich w
uroczystość świętych Piotra i Pawła, tego najważniejszego świętego dnia Rzymu.
Kaplica celująca - przestronny hol
na parterze szkółki parafialnej - została urządzona ściśle zgodnie z regułą.
Biskup Leon wszystkiego doglądał osobiście. W tej chwili wybrani specjalnie na
tę okazję akolici spokojnie poprawiali ostatnie szczegóły, podczas gdy on
sprawdzał wszystko po kolei.
A więc najpierw ołtarz umieszczony w
północnej części kaplicy. Na ołtarzu okazały krucyfiks, głową zwrócony na
północ. O włos dalej pentagram osłonięty czerwoną zasłoną, umieszczony pomiędzy
dwiema czarnymi świecami. U góry czerwona wieczna lampka żarząca się rytualnym
płomieniem. Po wschodniej stronie ołtarza - klatka; a w klatce
sześciotygodniowe szczenię, pod wpływem środków uspokajających czekające cierpliwie
na ten krótki moment, gdy będzie użyteczne dla Księcia. Za ołtarzem - hebanowe
świecie czekające, by rytualny płomień dotknął ich knotów.
Szybkie spojrzenie na ścianę
południową. Na małym kredensie - kadzielnica oraz puszka zawierająca kawałki
węgla drzewnego i kadzidło. Przed kredensem ustawiono czerwone i czarne
kolumny, z których zwisa tarcza węża i dzwon nieskończoności. Rzut oka w
kierunku wschodnim: pojemniki z ziemią, powietrzem, ogniem i wodą otaczające
drugą klatkę. W klatce - gołąb, nieświadomy swego losu jako parodii nie tylko
Bezimiennego Słabego, lecz całej Trójcy Świętej. Pod ścianą zachodnią pulpit i
księga w gotowości. Półkole klęczników obrócone na północ, w kierunku ołtarza.
Po obu stronach rzędu klęczników emblematy Wejścia: misa z piszczelami po
stronie zachodniej, najbliżej drzwi; po stronie wschodniej - wschodzący księżyc
i pięcioramienna gwiazda, skierowana ku górze punktami Kozła. Na każdym
klęczniku kopia mszału dla każdego z uczestników.
Wreszcie Leon kieruje wzrok na
wejście do kaplicy. Specjalne ornaty intronizacyjne, identyczne z tymi, jakie
on i jego Akolici mają już na sobie, wiszą na stojaku tuż za drzwiami
wejściowymi. Sprawdził godzinę na dużym zegarze ściennym w chwili nadejścia
pierwszych uczestników. Zadowolony z przygotowań, skierował się do obszernej
przylegającej szatni służącej za zakrystię. Arcykapłan i ojciec Medico zapewne
zdążyli już przygotować ofiarę. Jeszcze tylko niecałe pół godziny i jego goniec
ceremonialny zainauguruje połączenie telefoniczne z kaplicą docelową w
Watykanie. Wtedy nadejdzie godzina.
Określone wymogi co do fizycznego
przygotowania obu kaplic dotyczyły także przygotowania uczestników. Ci w
Bazylice św. Pawła - sami mężczyźni - mieli na sobie szaty i paliusze,
stosownie do kościelnej rangi, lub nienagannie skrojone czarne garnitury w
przypadku osób świeckich. Skoncentrowani na jednym celu, z oczami utkwionymi w
ołtarz i pusty Tron, wydawali się pobożnymi duchownymi rzymskimi lub świeckimi
uczestnikami nabożeństwa, za których byli powszechnie uważani.
Rangą dorównując rzymskiej falandze,
uczestnicy amerykańscy w kaplicy celującej stanowili jednak ostry kontrast do
swoich kolegów w Watykanie. Tutaj zjawiali się mężczyźni i kobiety. Nie
zasiadali oni w klęcznikach w eleganckich ubraniach, lecz zaraz po wejściu
rozbierali się do naga, a następnie zakładali pojedynczą szatę bez szwów,
przepisaną na okazję intronizacji; szata była krwistoczerwona na znak ofiary,
długa do kolan, bez rękawów, z wycięciem pod szyją w kształcie litery V,
otwarta z przodu. Rozbieranie i ubieranie odbywało się w milczeniu, bez
pośpiechu i podniecenia. Całkowita koncentracja, rytualny spokój.
Po przebraniu się uczestnicy
przechodzili obok misy z piszczelami i zanurzali w niej rękę, wyciągali garstkę
kości i zajmowali miejsca na klęcznikach ustawionych w półkolu na wprost
ołtarza. Misa stopniowo opróżniała się, uczestnicy wypełniali klęczniki, ciszę wypełnił
rytualny hałas. Nieustannie potrząsając kośćmi, każdy z Uczestników zaczął
mówić - do siebie, do innych, do Księcia, po prostu w pustą przestrzeń. Na
początku nie były to głosy ochrypłe, lecz rozbrzmiewające chaotycznie w
rytualnej kadencji.
Wciąż przybywali nowi uczestnicy.
Brali kości, wypełniali pozostałe klęczniki. Bezładna kadencja poczęła
przybierać na sile w delikatnym, kakofonicznym sussurro. Wzbierająca
fala niezrozumiałych modłów i błagań, potrząsania kośćmi przerodziła się w
rodzaj kontrolowanej ekstazy. Dźwięki stawały się gniewne, nabrzmiałe przemocą.
Stawały się kontrolowanym koncertem chaosu. Rozdzierającym duszę wyciem
nienawiści i buntu. Ześrodkowanym preludium mającej nastąpić intronizacji
Księcia tego świata do Cytadeli Słabego.
W powiewającej wdzięcznie
krwistoczerwonej szacie Leon wstąpił do zakrystii. W pierwszej chwili wydawało
mu się, że wszystko jest w idealnym porządku. Jego koncelebrans, łysy
arcykapłan w okularach, zapalił pojedynczą świecę w przygotowaniu do procesji.
Napełnił ogromny złoty kielich czerwonym winem i przykrył go srebrną pateną. Na
patenie ułożył ogromny biały opłatek przaśnego chleba.
Trzeci mężczyzna, ojciec Medico,
siedział na ławce. Ubrany tak samo jak pozostali dwaj, trzymał na kolanach
dziecko. Własną córkę Agnieszkę. Leon z zadowoleniem odnotował, że Agnieszka
była spokojna i pogodzona z czekającą ją przemianą. Rzeczywiście, tym razem
wydawała się gotowa. Ubrano ją w luźną białą szatę do kostek. I podobnie jak
jej pieskowi zaaplikowano jej środki uspokajające mające działać do czasu, gdy
zacznie się jej rola w misterium.
- Agnisiu - szepnął Medico do ucha
dziecka. - Za chwilę nadejdzie pora, by pójść z tatusiem.
- To nie mój tatuś...
Mimo zażytych leków udało jej się
podnieść oczy na ojca. Jej głosik był słaby, lecz słyszalny.
- Bozia jest moim tatusiem...
- BLUŹNIERSTWO!
Słowa Agnieszki błyskawicznie
zgasiły zadowolenie Leona, jego oczy ciskały błyskawice.
- Bluźnierstwo! - wyrzucił z siebie
ponownie to słowo niczym pocisk.
Jego usta zamieniły się w wylot
armaty, zasypując Medica gradem wyrzutów. Ten człowiek, chociaż lekarz, był po
prostu partaczem! Dziecko trzeba było odpowiednio przygotować! Było na to dość
czasu!
Słysząc wyrzuty biskupa Leona,
Medico zrobił się szary na twarzy. Lecz na jego córce gniew biskupa nie zrobił
żadnego wrażenia. Próbowała skierować spojrzenie swych niezwykłych oczu na
kipiącego gniewem Leona; z trudem pokonując omdlenie, powtórzyła swój sprzeciw:
- Bozia jest moim tatusiem...!
Drżąc z podniecenia, ojciec Medico
ujął główkę córki, próbując odwrócić jej twarz ku sobie.
- Kochanie - perswadował. - Ja
jestem twoim tatusiem. Zawsze byłem twoim tatusiem. I twoją mamusią, od kiedy
odeszła.
- Nie moim tatusiem... Pozwoliłeś
zabrać Flinnie... Nie róbcie krzywdy Flinniemu... To... tylko mały szczeniak...
Bozia stworzyła małe pieski...
- Posłuchaj mnie, Agnisiu. Ja jestem
twoim tatusiem. Już czas...
- Nie moim tatusiem... Bozia jest
moim tatusiem... Bozia jest moją mamusią... Tatusiowie nie robią rzeczy, które
nie podobają się Bozi... Nie moim...
Świadom, że kaplica w Watykanie
czeka na uruchomienie ceremonialnego połączenia, Leon gwałtownym skinieniem
głowy dał znak arcykapłanowi. Jak tyle razy w przeszłości, jedynym wyjściem
była procedura awaryjna. A jeśli ofiara - zgodnie z regułą - ma być świadoma
podczas pierwszej rytualnej konsumacji, musieli to zrobić teraz.
Spełniając kapłańską powinność,
Arcykapłan usiadł obok ojca Medico i przeniósł omdlałe od narkotyków ciało
Agnieszki na własne kolana.
- Agnisiu, posłuchaj. Ja też jestem
twoim tatusiem. Pamiętasz, jak bardzo się kochaliśmy? Pamiętasz?
Lecz Agnieszka walczyła
uparcie.
- Nie mój tatuś... tatusiowie nie
robią mi złych rzeczy... nie krzywdźcie mnie... nie krzywdźcie Pana
Jezusa..."
W późniejszych latach pamięć
Agnieszki o tej nocy - bo jednak ją pamiętała - nie zachowa dotykania jej
ciała, całej pornograficznej otoczki. Pamięć o tej nocy, kiedy już ją sobie
przypomni, zleje się z pamięcią całego dzieciństwa. Z pamięcią nieustannego
ataku zła. Z pamięcią - nigdy nie zawodzącym ją poczuciem - zalanej światłem
głębi tabernakulum w jej dziecinnej duszy, gdzie światłość przemieniała jej
męczarnie w odwagę, dzięki której mogła walczyć.
W jakiś sposób wiedziała, choć
jeszcze tego nie rozumiała, że to wewnętrzne tabernakulum było miejscem, w którym
naprawdę żyła. To centrum jej istoty było nietykalnym azylem zamieszkującej w
niej siły, miłości i ufności; miejscem, gdzie cierpiąca Ofiara - prawdziwy cel
ataków złego na Agnieszkę - na zawsze uświęciła jej cierpienie Swym własnym
cierpieniem.
To właśnie z wnętrza tego azylu
Agnieszka słyszała każde słowo wypowiadane w zakrystii w noc intronizacji. To z
głębi tego azylu widziała przebijające ją twarde oczy biskupa Leona i
nieruchomy wzrok arcykapłana. Znała cenę oporu. Czuła, że zabrano jej ciało z kolan
ojca. Widziała światło odbijające się w okularach arcykapłana. Widziała, jak
ojciec przysuwa się do niej. Widziała igłę w jego dłoni. Poczuła ukłucie. Znów
poczuła działanie leku. Czuła, że ktoś ją podnosi. Lecz nadal walczyła.
Walczyła, by widzieć. Walczyła z bluźnierstwem; ze skutkami gwałtu; ze
śpiewami; z horrorem, który miał dopiero nadejść.
Sparaliżowana lekiem, nie mogła się
nawet poruszyć; wezwała na pomoc całą swoją wolę jako jedyną broń i ponownie
wyszeptała słowa oporu i udręki:
- Nie mój tatuś... Nie czyńcie
krzywdy Panu Jezusowi... Nie czyńcie mi krzywdy...
Wreszcie nadeszła godzina. Początek
właściwego czasu wejścia Księcia do Cytadeli. Na dźwięk dzwonu nieskończoności
wszyscy uczestnicy w kaplicy Leona wstali jak jeden mąż. Trzymając w rękach
kartki mszalne, przy niemilknącym, przerażającym akompaniamencie klekocących
kości, zaintonowali na całe gardło procesjonał, triumfalną profanację hymnu
świętego Pawła Apostoła:
- Maran Atha! Przybądź,
Panie! Przybądź, Książę. Przybądź! O przybądź!...
Wprawni akolici - mężczyźni i
kobiety - poprowadzili procesję z zakrystii do ołtarza. Z tyłu za nimi,
przygnębiony, lecz godnie wyglądający nawet w swym krwistoczerwonym stroju,
postępował ojciec Medico niosący na rękach ofiarę, którą ułożył na ołtarzu obok
krucyfiksu. W migotliwym cieniu zasłoniętego pentakla jej włosy prawie dotykały
klatki z małym pieskiem. Teraz - stosownie do swej godności, z oczami
błyszczącymi za okularami - arcykapłan wziął do ręki jedyną czarną świecę
i zajął miejsce po lewej stronie ołtarza. Na końcu szedł biskup Leon, niosący
kielich i hostię; przyłączył się do śpiewu zebranych, intonujących hymn na
Wejście.
- Niech się tak stanie! - wionęły
ponad ołtarzem końcowe słowa hymnu w kaplicy celującej.
"Niech się tak stanie!"
Starożytna pieśń musnęła bezwładne ciało Agnieszki, spowijając mgłą jej duszę
głębiej niż leki, potęgując uczucie chłodu, który, jak wiedziała z
doświadczenia, miał ją całkowicie ogarnąć.
- Niech się tak stanie! Amen! Amen!
- wionęły starożytne słowa ponad ołtarzem Bazyliki św. Pawła. Łącząc w jedno
swe serca i wolę z sercami i wolą celujących uczestników w Ameryce, falanga
rzymska zaintonowała wybrany, zmieniony fragment z mszału rzymskiego,
zaczynający się od Hymnu do Dziewicy Zgwałconej, a kończący się Koroną
Inwokacji Thorna.
W kaplicy celującej biskup Leon
zdjął z szyi mieszek ofiarny i ułożył go ze czcią pomiędzy głową krucyfiksu a
podstawą pentagramu. Następnie przy akompaniamencie podjętego na nowo chóralnego
mruczando i klekotania kości, akolici umieścili trzy kawałki kadziła na
rozżarzonych węglach w kadzielnicy. Prawie natychmiast niebieski dym rozszedł
się po holu, a ostra woń kadzidła spowiła ofiarę, celebransów i uczestników.
W omdlałej duszy Agnieszki dym,
zapach kadzidła, działanie leków oraz chłód i rytualny hałas - wszystko
zmieszało się w jedną ohydną kadencję.
Choć nikt nie dał sygnału, doskonale
wyszkolony posłaniec ceremonialny poinformował swego watykańskiego
odpowiednika, że inwokacje właśnie się zaczynają. Nagła cisza spowiła
amerykańską kaplicę. Biskup Leon uroczyście uniósł krucyfiks leżący obok ciała
Agnieszki, oparł go głową w dół o ołtarz i zwracając się twarzą do
zgromadzenia, podniósł lewą rękę do odwróconego znaku błogosławieństwa: grzbiet
dłoni zwrócony ku zgromadzeniu, kciuk i dwa palce środkowe przyciśnięte do
wewnętrznej strony dłoni, mały i wskazujący palec uniesione jako symbol rogów
Kozła.
- Módlmy się!
W atmosferze mroku i ognia główny
celebrans w każdej z kaplic zaintonował serię inwokacji do Księcia. Uczestnicy
w każdej z kaplic odpowiadali na wezwania celebransów. Następnie - ale tylko w
amerykańskiej kaplicy celującej - każdemu responsowi towarzyszyło odpowiednie
działanie - rytualne wykonanie ducha i znaczenia słów. Nad osiągnięciem
kadencji doskonałej słów i woli między obiema kaplicami czuwali gońcy
ceremonialni. Od tej właśnie kadencji doskonałej zależało odpowiednie
uformowanie intencji ludzi, w które miał być przybrany dramat intronizacji
Księcia.
- Wierzę w jedną Moc - wyrzekł z
przekonaniem biskup Leon.
- A imię jej Kosmos - zaintonowali
uczestnicy w obu kaplicach, odwracając odpowiedź mszału rzymskiego.
Towarzyszyło jej odpowiednie działanie w kaplicy celującej. Dwaj akolici
okadzili ołtarz, dwaj inni ustawili na ołtarzu pojemniki z ziemią, powietrzem,
ogniem i wodą, skłonili się przed biskupem i powrócili na swoje miejsca.
- I w Jednorodzonego Syna
Kosmicznego Brzasku - zaintonował Leon.
- A imię jego Lucyfer - brzmiał
drugi respons.
Akolici Leona zapalili świece i okadzili
pentagram.
Trzecia inwokacja:
- Wierzę w Tajemniczego.
I trzecia odpowiedź:
- Którym jest Wąż Jadowity na
Drzewie Życia.
Przy akompaniamencie klekocących
kości pomocnicy podeszli do czerwonego filara i odwrócili Tarczę Węża, ukazując
odwrotną jej stronę wyobrażającą Drzewo Znajomości Dobra i Zła.
Wtedy Stróż w Rzymie i biskup w
Ameryce zgodnie zaintonowali czwartą inwokację:
- Wierzę w Pradawnego Lewiatana.
I unisono poprzez ocean i kontynent
popłynęła czwarta odpowiedź:
- A imię jego Nienawiść.
Nastąpiło okadzenie czerwonego
filaru z Drzewem Wiadomości Dobrego i Złego.
Piąta inwokacja brzmiała:
- Wierzę w Pradawnego Lisa.
I piąty donośny respons:
- A imię jego Kłamstwo.
Tu okadzono czarną kolumnę jako
symbol rozpaczy i wszelkiej obrzydliwości.
W migotliwym świetle ogarków,
spowity kłębami niebieskiego dymu, Leon skierował wzrok na klatkę z Flinnim
stojącą tuż obok ciała Agnieszki rozciągniętego na ołtarzu. Szczeniak
przebudził się z letargu, podniósł się na cztery łapy, podniecony hałasem
śpiewów, klekotania kości.
- Wierzę w Pradawnego Kraba -
zaintonował Leon szóstą inwokację.
- A imię jego jest Żywy Ból -
zagrzmiała szósta odpowiedź, a kości klekotały miarowo.
Teraz oczy wszystkich zwróciły się
na akolitę, który podszedł do ołtarza i sięgnął ręką do klatki. Piesek zamachał
ogonkiem, spodziewając się pieszczoty. Tymczasem akolita wprawnym ruchem
wyszarpnął zwierzę z klatki, drugą ręką dokonując błyskawicznej wiwisekcji,
poczynając od usunięcia genitaliów wyjącego szczeniaka. Ekspert w swoim fachu,
umiejętnie przedłużał cierpienie psa i frenetyczną radość uczestników rytuału
zadawania bólu.
Lecz nie wszystkie odgłosy zagłuszał
piekielny hałas przerażającej celebracji. Był jeszcze słabiutki głosik
śmiertelnej walki Agnieszki. Bezgłośnego jej krzyku w odpowiedzi na agonię
pieska. Dźwięk niesłyszalnych słów. Dźwięk błagania i cierpienia.
- Bozia jest moim tatusiem!...
Święta Bozia!... Mój pieseczek!... Nie róbcie krzywdy Flinniemu!... Bozia jest
moim tatusiem!...Nie róbcie krzywdy Panu Jezusowi... Święta Bozia...
Czujny na każdy szczegół, biskup
Leon rzucił okiem na ofiarę. Będąc w stanie bliskim nieświadomości, ofiara
wciąż walczyła. Wciąż protestowała. Wciąż jeszcze czuła ból. Wciąż jeszcze się
modliła z tym swoim nieustępliwym oporem. Leon był zachwycony. Co za doskonała
ofiara. Jak przyjemna musi być Księciu. Bezlitośnie i bez najmniejszej przerwy
Leon i Stróż przeprowadzili swoje zgromadzenia przez resztę czternastu w sumie
inwokacji, a odpowiednie działania towarzyszące każdej odpowiedzi stawały się
zgiełkliwym teatrem perwersji. Wreszcie biskup Leon zakończył pierwszą część
ceremonii wielką inwokacją:
- Wierzę, że Książę tego świata
zostanie tej nocy intronizowany do Starożytnej Cytadeli i z tego miejsca
stworzy Nową Wspólnotę.
I przyszła odpowiedź, robiąca
przerażające wrażenie nawet w tym upiornym otoczeniu:
- A imię jej będzie Powszechny
Kościół Człowieka.
Teraz nadeszła pora, by Leon
podniósł z ołtarza Agnieszkę. Pora, by arcykapłan uniósł prawą ręką kielich, a
lewą ogromną hostię. Pora, by Leon przewodniczył modlitwie ofiarowania, po
każdym rytualnym pytaniu czekając na odpowiedzi zawarte w mszałach trzymanych
przez uczestników.
- Jakie było imię tej ofiary przy
pierwszych narodzinach?
- Agnieszka!
- Jakie było imię tej ofiary przy drugim
narodzeniu?
- Agnieszka Zuzanna!
- Jakie było imię tej ofiary przy
trzecich narodzinach?
- Rahab Jerycho!
Teraz Leon ponownie ułożył Agnieszkę
na ołtarzu, a następnie nakłuł wskazujący palec jej lewej ręki, a z małej ranki
wypłynęła krew.
Chłód przeszywał jej ciało, miała
mdłości, czuła, jak podnoszą ją z ołtarza, lecz już nie była w stanie poruszać
oczami. Czuła ostre ukłucie w lewej ręce. Docierały do niej słowa zawierające
zagrożenie, którego nie potrafiła wysłowić: "Ofiara... Agnieszka... narodzona
po raz trzeci... Rehab Jerycho..."
Leon umoczył wskazujący palec lewej
ręki we krwi Agnieszki i unosząc go tak, by mogli to zobaczyć uczestnicy,
rozpoczął modlitwę ofiarowania.
- Krew naszej Ofiary została
przelana * aby nasza służba Księciu była doskonała. * Aby sprawował najwyższą
władzę w Domu Jakuba * W Ziemi Obiecanej Wybrańca.
Teraz przyszła kolej na arcykapłana.
Trzymając wysoko kielich i hostię, wygłosił rytualną odpowiedź ofiarowania:
- Zabieram cię ze sobą, przeczysta
ofiaro * Zabieram cię do nieświętej północy - Zabieram cię na wzgórze Księcia.
Arcykapłan ułożył hostię na
piersiach Agnieszki, trzymając kielich z winem nad jej piersią.
Mając po prawicy i po lewicy
arcykapłana i akolitę Medica, biskup Leon spojrzał na gońca ceremonialnego.
Upewniwszy się, że Stróż o granitowej twarzy i jego rzymska falanga tworzą wraz
z nim doskonały tandem, znów zaintonował wraz ze współcelebransami modlitwę
ofiarowania:
- Prosimy cię, Panie, Lucyferze,
Książę Ciemności * Który gromadzisz wszystkie nasze ofiary * Wejrzyj łaskawie
na naszą ofiarę * Złożoną na popełnienie wielu grzechów.
A potem bezbłędnym unisono, jakiego
nabiera się po latach praktyk, biskup i arcykapłan wygłosili najświętsze słowa
łacińskiej mszy. Przy podniesieniu hostii:
- HOC EST ENIM CORPUS MEUM.
Przy podniesieniu kielicha:
HIC EST ENIM CALIX SANGUINIS MEI, NOVI ET AETERNI TESTAMENTI, MYSTERIUM
FIDEI QUI PRO VOBIS ET PRO MULTIS EFFUNDETUR IN REMISSIONEM PECCATORUM. HAEC QUOTIESCUMQUE FECERITIS IN MEI
MEMORIAM FACIETIS.
Zebrani natychmiast odpowiedzieli
wznowieniem rytualnego hałasu, kakofonią dźwięków, mieszaniną wyrazów i klekotu
kości, i towarzyszących temu lubieżnych gestów wszelkiego rodzaju. Tymczasem
biskup spożył odrobinę hostii i upił łyczek wina z kielicha.
Na sygnał Leona - ponownie odwrócone
błogosławieństwo znakiem - rytualny hałas przybrał formę nieco bardziej
uporządkowanego chaosu, kiedy uczestnicy posłusznie ustawili się w kolejce.
Przechodząc obok ołtarza, gdzie otrzymywali komunię - odrobinę hostii, łyczek z
kielicha - mieli też okazję podziwiać Agnieszkę. Lecz nie chcąc uronić nic z
pierwszego rytualnego gwałtu na ofierze, szybko wracali do swoich klęczników,
patrząc w napięciu, jak biskup skupia całą uwagę na dziecku.
Uczuwszy na sobie ciężar ciała
biskupa, Agnieszka z całej siły próbowała uwolnić się od niego. Nawet teraz
usiłowała wykręcić głowę, jakby szukała pomocy w tym bezlitosnym miejscu. Lecz
pomoc nie znikąd nie nadchodziła. Był tylko arcykapłan czekający na swoją kolej
w tym niewyobrażalnym świętokradztwie. Czekał także jej ojciec. I był ogień
palących się czarnych świec, odbijający się czerwienią w ich oczach. Ogień
zapalał się w ich oczach. Wewnątrz tych wszystkich oczu. Ogień, który będzie
jeszcze palił długo, gdy pogasną świece. Palił już zawsze...
Cierpienie, które owładnęło
Agnieszką tamtej nocy, jej ciałem i duszą, było tak głębokie, że chyba
ogarniało cały świat. Lecz ani na chwilę nie było to tylko jej konanie. Tego
była przez cały czas pewna. Kiedy słudzy Lucyfera gwałcili ją na
zbezczeszczonym, nieświętym ołtarzu, gwałcili równocześnie tego Pana, który był
jej tatusiem i mamusią. Tak jak On przemienił jej słabość Swoją odwagą, tak też
uświęcił jej profanację swymi niewypowiedzianymi udrękami i jej długotrwałe
cierpienie Swoją Męką. To do Niego - tego Pana, który był jej jedynym ojcem i
jedyną matką, i jedynym obrońcą - słała bezgłośne krzyki męki, przerażenia i
bólu. I to do Niego, tracąc przytomność, modliła się o ratunek.
Leon znów stał obok ołtarza, na jego
zlanej potem twarzy malowało się podniecenie, była to najwyższa chwila jego
triumfu. Skinienie głowy w kierunku gońca ceremonialnego czuwającego przy
telefonie. Chwila oczekiwania. Skinięcie głowy tamtego w odpowiedzi. Rzym był
gotów.
- Mocą przekazaną mi jako
równoczesnemu celebransowi ofiary i równoczesnemu wykonawcy intronizacji,
przewodniczę wszystkim tu i w Rzymie, wzywając ciebie, Książę Wszelkiego
Stworzenia! W imieniu wszystkich zebranych w tej kaplicy i wszystkich braci
zgromadzonych w kaplicy rzymskiej, wzywam Cię, o Książę, przybądź!
Drugiej modlitwie intronizacyjnej
miał przewodniczyć arcykapłan. W tej niezwykłej chwili, gdy spełniało się
najwyższe, na co kiedykolwiek czekał, recytowane przez niego łacińskie zdania
były wzorem kontrolowanej emocji:
- Przybądź, obejmij w posiadanie Dom
Wroga. * Wejdź do miejsca, które było dla Ciebie przygotowane. * Zstąp pomiędzy
Swoje wierne Sługi * Którzy przygotowali dla Ciebie łoże, * Którzy wznieśli
Twój Ołtarz i pobłogosławili go infamią.
Było godne i sprawiedliwe, by to
właśnie biskup Leon zaintonował ostatnią modlitwę wprowadzenia w kaplicy
celującej:
- Zgodnie ze świętymi instrukcjami z
Wierzchołka Góry, * W imieniu wszystkich Braci * ja Ciebie pragnę uwielbić,
Książę Ciemności. * Stułę wszystkiego, co Nieświęte * Wkładam oto w Twoje ręce
* Potrójną Koronę Piotra * Zgodnie z nieugiętą wolą Lucyfera * Byś tu rządził.
* Aby był Jeden Kościół, * Jeden Kościół od Morza do Morza, * Jedno Wielkie i
Potężne Zgromadzenie * Mężczyzn i Kobiety, * zwierząt i roślin. * Aby nasz
Kosmos znów * Był jeden, niezwiązany i wolny.
Przy ostatnim słowie, na znak dany
przez Leona, wszyscy w jego kaplicy usiedli. Rytuał został przekazany do
kaplicy docelowej w Rzymie.
W ten sposób intronizacja Księcia do
Cytadeli Słabego prawie już dobiegła końca. Pozostała jeszcze tylko
autoryzacja, ustawa instrukcyjna i dowód. Stróż podniósł oczy znad ołtarza i
skierował ponure wejrzenie na międzynarodowego delegata, który przyniósł
mieszek zawierający list autoryzacyjny i instrukcję. Wszyscy odprowadzali go
wzrokiem, gdy wstał i skierował się do ołtarza, wziął do ręki mieszek, wyjął
papiery i twardym pruskim akcentem przeczytał ustawę autoryzacyjną:
- "Z mandatu Zgromadzenia i
Świętych Starszych wyznaczam, autoryzuję i uznaję tę kaplicę, która odtąd
będzie się nazywała Kaplicą Wewnętrzną, za zajętą, posiadaną i będącą całkowitą
własnością Tego, którego intronizowaliśmy jako Pana i Mistrza naszego ludzkiego
losu.
Ktokolwiek środkami tej kaplicy
będzie desygnowany i wybrany na ostatniego sukcesora Urzędu Piotrowego, mocą
swej urzędowej przysięgi poświęci siebie i wszystkich, którym rozkazuje, aby
byli gorliwymi instrumentami i współpracownikami Budowniczych Domu
Człowieczego na Ziemi i w całym Kosmosie Człowieka. Przemieni on prastarą
Wrogość w Przyjaźń, Tolerancję i Asymilację, i będzie to zastosowane do
narodzin, edukacji, pracy, finansów, handlu, przemysłu, nauki, kultury, życia i
dawania życia, umierania i udzielania śmierci. Niechaj tedy zostanie uformowana
Nowa Era Człowieka".
- Niech się tak stanie! -
zaintonował Stróż odpowiedź rzymskiej falangi.
- Niech się tak stanie! -
zaintonował biskup Leon - na znak dany przez gońca ceremonialnego - wyrażając
zgodę uczestników.
Następny rytualny nakaz, ustawa
instrukcyjna, była to w rzeczywistości uroczysta przysięga zdrady, mocą której
każdy duchowny obecny na ceremonii w Bazylice św. Pawła za Murami - czy to
kardynał, biskup czy prałat - celowo i rozmyślnie sprofanuje sakrament święceń,
mocą którego niegdyś otrzymał łaskę i władzę uświęcania innych.
Delegat Międzynarodowy uniósł lewą
rękę, czyniąc znak.
- Czy wszyscy tu obecni i każdy z
osobna - odczytywał tekst przysięgi - usłyszawszy tę Autoryzację, teraz
uroczyście przysięgają przyjąć ją chętnie, jednogłośnie, natychmiast, bez
żadnych zastrzeżeń lub wybiegów?
- Przysięgamy!
- Czy wy wszyscy i każdy z osobna
przysięgacie uroczyście, że będziecie wykonywać swoje obowiązki z myślą o
wypełnieniu celów Powszechnego Kościoła Człowieka?
- Przysięgamy uroczyście.
- Czy wy wszyscy i każdy z osobna
jesteście gotowi podpisać to jednogłośne postanowienie własną krwią, oby
Lucyfer cię uderzył, jeślibyś się sprzeniewierzył tej Przysiędze Zgody?
- Jesteśmy gotowi.
- Czy wy wszyscy i każdy z osobna
zgadzacie się mocą tej Przysięgi przenieść Panowanie i Posiadanie waszych dusz
z Prastarego Wroga, Najwyższego Słabego, we Wszechpotężne ręce naszego Pana,
Lucyfera?
- Zgadzamy się.
Teraz nadeszła pora na rytuał
końcowy. Na dowód.
Umieściwszy oba dokumenty na
ołtarzu, delegat wyciągnął rękę do Stróża. Wówczas rzymianin o granitowej
twarzy złotą pincetą nakłuł opuszkę kciuka lewej ręki delegata i złożył krwawą
pieczęć przy jego nazwisku na ustawie autoryzacyjnej.
Uczestnicy watykańskiej uroczystości
szybko poszli w ślady delegata. A kiedy już każdy członek rzymskiej falangi zadośćuczynił
ostatniemu rytualnemu wymogowi, w Bazylice św. Pawła za Murami rozbrzmiała
srebrna sygnaturka.
W kaplicy amerykańskiej trzykrotnie
zawtórował jej delikatny, melodyjny głos dzwonu nieskończoności. Ding! Dong!
Ding! Wyjątkowo gustowny dźwięk - pomyślał Leon - gdy oba zgromadzenia
zaintonowały pieśń na wyjście:
- Bim! Bom! Bam!* Nic nie Przemoże
Prastarych Bram! * Upadnie Skała i Krzyż sam * Na zawsze * Bim! Bom! Bam!
Procesja wyjściowa uformowała się
odpowiednio do rang. Na początku szli akolici. Potem ojciec Medico z bezwładnym
i trupiobladym ciałem Agnieszki w ramionach. Na końcu Arcykapłan i biskup Leon,
którzy podjęli śpiew, znikając w zakrystii.
Członkowie falangi rzymskiej wyszli
na dziedziniec św. Damazego we wczesnych godzinach rannych w święto Piotra i
Pawła. Wsiadając do czekających limuzyn niektórzy kardynałowie i biskupi
odpowiedzieli na pełne czci saluty gwardzistów, czyniąc machinalny gest
błogosławieństwa. Dziedziniec opustoszał i tylko mury Bazyliki św. Pawła jak
zawsze jaśniały wspaniałymi freskami przedstawiającymi Chrystusa i św. Pawła
Apostoła, którego imię przybrał ostatni sukcesor na Stolicy Piotrowej.
1978
Dla papieża, który przybrał imię
Apostoła, lato 1978 roku miało być ostatnim na tej ziemi. Zmęczony trudami
piętnastoletnich rządów oraz cierpieniem fizycznym związanym z długotrwałą
chorobą, 6 sierpnia został zabrany przed swego Boga z głównej siedziby władzy w
Kościele rzymskokatolickim.
Podczas sede vacante - kiedy
tron Piotrowy jest pusty - praktyczne sprawy Kościoła Powszechnego prowadzi
kardynał kamerling, inaczej szambelan papieski. W tym przypadku był nim ów
nieszczęsny sekretarz stanu, Jego Eminencja kardynał Jean-Claude de Vincennes,
który, jak wieść niosła, rządził Kościołem nawet za życia papieża.
Ten wysoki, szczupły mężczyzna
obdarzony był przez naturę dużą dozą galijskiego sprytu. Jego maniery
obejmowały całą gamę zachowań - od zgryźliwości po protekcjonizm, dzięki czemu
potrafił stworzyć odpowiednią atmosferę zarówno dla arystokratów, jak i
podwładnych. Ostre rysy twarzy dobrze harmonizowały z wybitnym stanowiskiem,
jakie zajmował w watykańskiej administracji.
Z natury rzeczy w czasie sede
vacante na szambelana spadają liczne obowiązki, a czasu jest mało. Jednym z
ważniejszych zadań jest staranne uporządkowanie osobistych papierów i
dokumentów pozostałych po zmarłym papieżu. Oficjalnym celem tych działań
jest wyłuskanie spraw niedokończonych przez zmarłego. Nieoficjalnym produktem
ubocznym jest szansa poznania z pierwszej ręki najskrytszych myśli ostatniego
papieża na temat bolączek Kościoła.
W normalnych warunkach Jego
Eminencja dokonałby przeglądu papierów po zmarłym papieżu zanim zbierze się konklawe,
by wybrać jego następcę. Lecz przygotowania do sierpniowego konklawe całkowicie
pochłonęły jego energię i uwagę. Od wyniku konklawe - a dokładniej od
osobowości człowieka, który je opuści jako nowy papież - zależało bowiem
powodzenie misternego planu, jaki w ciągu ostatnich dwudziestu lat przygotował
kardynał Vincennes wraz z podobnie myślącymi kolegami w Watykanie i na całym
świecie.
Ludzie ci byli zwolennikami nowego
modelu papiestwa i Kościoła rzymskokatolickiego. W ich mniemaniu papież i
Kościół nie mogą dłużej stać z boku, zachęcając ludzkość, by przystąpiła do
owczarni katolicyzmu. Nadszedł czas, by zarówno papiestwo, jak i Kościół jako
instytucja włączył się w zbiorowy wysiłek ludzkości ku zbudowaniu lepszego
świata dla każdego. Nadszedł czas, by Kościół odrzucił zasadę dogmatów i
przestał postrzegać siebie jako absolutnego i wyłącznego posiadacza prawdy
ostatecznej.
Plany te nie mogły być rzecz jasna
opracowane w swoistej próżni odizolowanej od świata wewnętrznej polityki
Watykanu. Nie znaczy to jednak, że kardynał sekretarz przyjmował tylko idee
płynące z zewnątrz. On i jego watykańscy towarzysze o podobnych zapatrywaniach
zawarli pakt z ze świeckimi liderami ruchu. Mocą tego paktu wspólnie, każdy we
właściwym sobie obszarze, pracowali dla urzeczywistnienia pożądanej
fundamentalnej transformacji Kościoła i papiestwa.
Zgadzali się co do tego, że po
śmierci papieża nadszedł odpowiedni moment, by konklawe wybrało jakiegoś
poczciwca na następcę na stolicy Piotrowej. Znając zręczność kardynała Vincennesa,
nikt nie wątpił, że taki właśnie odpowiedni człowiek opuści jako zwycięzca -
nowy papież - sierpniowe konklawe 1978 roku.
Nic więc dziwnego, że mając w
perspektywie taki sukces, kardynał odłożył wszystko inne na bok, nie wyłączając
osobistych papierów zmarłego papieża. Gruba koperta z tłoczonym papieskim
herbem leżała nietknięta w osobnej szufladzie w biurku kardynała.
Okazało się jednak, że sekretarz
stanu całkowicie się przeliczył. Kardynałowie elektorzy, zamknięci na klucz w
sali obrad, wybrali na papieża człowieka najzupełniej nieodpowiedniego.
Człowieka wrogo nastawionego do planów ukutych przez kardynała kamerlinga i
jego towarzyszy. Chyba nikt w Watykanie nie zapomni dnia. Vincennes dosłownie
wypadł z sali, gdy tylko przekręcono klucz w drzwiach, uwalniając elektorów.
Nie dbając o zwyczajowe ogłoszenie zakończenia "błogosławionego
konklawe", wpadł do swoich prywatnych apartamentów niczym anioł pomsty.
O tym, jak poważny błąd popełnił z
tym konklawe, kardynał sekretarz stanu Vincennes przekonał się już w pierwszych
tygodniach urzędowania nowego papieża. A były to tygodnie wielkiej
frustracji. Tygodnie nieustannych utarczek słownych z papieżem i gorących
dyskusji w gronie zaufanych ludzi. W obliczu niebezpieczeństwa, jakie niósł
każdy kolejny dzień, zapomniano o zabezpieczeniu papierów po zmarłym. Kardynał
Vincennes nie był w stanie przedłożyć swoim towarzyszom przewidywanych działań
i reakcji nowego człowieka na tronie świętego Piotra. Jego Eminencja stracił
kontrolę nad biegiem wydarzeń.
A potem ludźmi owładnęła niepewność
i strach, gdy stała się rzecz najzupełniej nieoczekiwana. Oto w trzydziestym
trzecim dniu po elekcji nowy papież zmarł, Rzym i świat zatrząsł się od plotek.
Kiedy papiery nowo zmarłego papieża
zebrano do drugiej koperty z wytłoczonym herbem papieskim, kardynał nie miał
już wyboru: musiał zająć się nią, a przy okazji tą poprzednią. Lecz pora była
niesprzyjająca. Organizacji nowego konklawe w październiku przyświecała jedna
myśl: trzeba było naprawić błąd popełniony w sierpniu. Dano mu jeszcze jedną
szansę. Był najzupełniej pewien, że jego życie zależy od tego, czy potrafi ją
właściwie wykorzystać. Tym razem dopilnuje, by wybrano spolegliwego papieża.
Lecz zły los go prześladował. Mimo
gargantuicznych wysiłków, wynik październikowego konklawe był dla niego równie
katastrofalny, co sierpniowego. Uparci elektorzy i tym razem wybrali człowieka
niemiłego pod każdym możliwym względem. Gdyby okoliczności na to pozwalały,
Jego Eminencja z pewnością poświęciłby czas wyświetleniu zagadki, co poszło nie
tak w obu konklawe. Lecz właśnie czasu brakowało mu najbardziej.
Kiedy w ciągu niewielu miesięcy
trzeci człowiek zasiadł na papieskim tronie, nie można było dłużej odwlekać
przejrzenia zawartości dwu kopert z herbem papieskim. Choć osaczony, jak lis w
norze, Jego Eminencja nie miał zamiaru wypuścić z rąk obu kopert, zanim nie
zapozna się z ich treścią.
Przegląd miał miejsce pewnego
październikowego ranka przy owalnym stole konferencyjnym w obszernym gabinecie
kardynała. Mieszczące się zaledwie kilka metrów od gabinetu papieża na
trzecim piętrze Pałacu Apostolskiego, z palladiańskimi oknami utkwionymi
wieczyście w placu świętego Piotra i rozpościerającej się za nim szerokiej
panoramie niby oczy bez powiek - pomieszczenie to stanowiło tylko jedną z
zewnętrznych oznak globalnej władzy kardynała.
Jak nakazywał zwyczaj, kardynał
zaprosił dwóch ludzi jako świadków i pomocników. Pierwszy z nich - arcybiskup
Silvio Aureatini - stosunkowo młody człowiek o utrwalonej już jednakże pozycji
i dużo większych ambicjach - był typem czujnego, bystrego północnego Włocha.
Jego ptasia twarz wydawała się cała zwężać się w kulminacyjny punkt, jaki
stanowił koniec wydatnego nosa, niby ostro zatemperowany ołówek.
Drugi mężczyzna - ksiądz Aldo
Carnesecca - był zwykłym, nic nie znaczącym duchownym, który przeżył
cztery pontyfikaty i dwukrotnie brał udział w przeglądzie papierów zmarłych
papieży. Był ceniony przez przełożonych jako "zaufany człowiek".
Wymizerowany, siwowłosy mężczyzna o spokojnym głosie i nieokreślonym wieku, był
dokładnie tym, na co wskazywał wyraz jego twarzy, wytarta sutanna i bezosobowe
zachowanie - zawodowym podwładnym.
Tacy ludzie, jak ksiądz Carnesecca,
przychodzą do Watykanu z wielkimi ambicjami. Lecz nie mając w sobie ducha
stronniczości i nienawiści, zbyt ceniąc sobie moralność, by wznosić się po
trupach na kolejny szczebelek, a zarazem niezdolni do kąsania ręki, która ich
wykarmiła - tacy ludzie poprzestają na podstawowej, żywionej przez całe życie
ambicji, która ich tu sprowadziła - ambicji bycia rzymianinem.
Zamiast poświęcać swoje zasady lub
przeżywać gorycz utraty złudzeń, watykańscy carneseccowie starają się
wykorzystać do maksimum swoją niską pozycję. Pozostają na stanowisku przez
kolejne pontyfikaty. Nie żywiąc żadnych osobistych ambicji, nie mając wpływu na
bieg wypadków, gromadzą dokładną wiedzę o ważnych wydarzeniach,
przyjaźniach, incydentach i decyzjach. Stają się ekspertami od wzlotów i
upadków możnych. Drzewa nie przesłaniają im lasu. Jak na ironię więc
człowiekiem najlepiej przygotowanym do przeglądu papieskich dokumentów tego
październikowego ranka nie był ani kardynał Vincennes, ani arcybiskup
Aureatini, lecz właśnie ksiądz Carnesecca.
Na początku przegląd przebiegał
gładko. Po piętnastu latach pontyfikatu można się było spodziewać, że koperta
pierwszego ze zmarłych papieży będzie bardzo gruba. Tymczasem większą część
zawartości stanowiły kopie notatek służbowych wymienianych między papieżem a
jego eminencją i większość tych tekstów była już kardynałowi znana. Podsuwając
swym dwóm towarzyszom kolejne strony, Vincennes dzielił się z nimi nasuwającymi
mu się uwagami. Zasypywał ich komentarzami do nazwisk pojawiających się w
notatkach. To ten szwajcarski arcybiskup, któremu wydawało się, że potrafi
zażyć Rzym. To ten brazylijski biskup, który odmówił uznania zmian w mszale. A
to znów watykańscy kardynałowie tradycjonaliści, których władzę złamał. Tu znów
europejscy teologowie tradycjonaliści, których bezpowrotnie usunął w cień.
W końcu pozostało do przejrzenia
tylko pięć dokumentów, nim będą mogli przejść do drugiej teczki. Każdy z nich
znajdował się w osobnej zapieczętowanej kopercie z adnotacją: "Personalissimo
e Confidenzialissimo". Spośród tych pięciu kopert cztery -
przeznaczone dla rodziny - nie przedstawiały żadnej wartości, prócz tego, że
kardynał nie mógł przeboleć, że nie pozna ich zawartości. Ostatnia opatrzona
była dodatkową adnotacją: "Dla Naszego Następcy na Stolicy
Piotrowej". Słowa te, napisane bez wątpienia ręką starego papieża,
nadawały dokumentom przechowywanym w kopercie status papierów
przeznaczonych tylko dla oczu nowo wybranego młodego słowiańskiego papieża.
Dzień powstania zapiski - 3 lipca 1975 - pozostał w pamięci kardynała jako
wyjątkowo beztroski w jego stale napiętych relacjach z Jego Świątobliwością.
Nagle jednak uwagę jego eminencji
przykuł inny szczegół: nie tyle prawdopodobny, co niewątpliwy fakt, że
koperta była otwierana. To niewiarygodne, ale koperta naprawdę została
przecięta u góry i otwarta. Było więc jasne, że ktoś zapoznał się z treścią dokumentow.
Równie oczywiste było to, że koperta została następnie sklejona skoczem. Nowa
pieczęć papieska i podpis zostały złożone przez następcę starego papieża. Przez
tego papieża, który tak nagle umarł, a którego papiery wciąż jeszcze czekały na
przegląd.
Ale to jeszcze nie wszystko. Bo oto
druga notatka, napisana mniej znanym charakterem pisma młodszego papieża,
głosiła: "Dotyczy stanu Świętej Matki Kościoła po 29 czerwca 1963".
Kardynał Vincennes na chwilę
zapominał o swych dwóch towarzyszach przy owalnym stole. Cały świat skurczył
się nagle do drobnych wymiarów koperty, którą obracał w ręce. Zgroza i
dezorientacja na widok tej daty sparaliżowały jego umysł do tego stopnia, że
zabrało mi chwilę, nim odczytał datę drugiego zapisu papieskiego: 28 września
1978. Pamiętny dzień śmierci tego drugiego papieża.
Kardynał zaniemówił, obmacując
kopertę, jakby po jej grubości spodziewał się odgadnąć treść lub jak by się
spodziewał, że koperta podszepnie mu rozwiązanie zagadki, w jaki sposób
zniknęła z jego biurka i w jaki sposób do niego powróciła. Nie zwracając uwagi
na księdza Cerneseccę - co nie było rzeczą trudną - w milczeniu podsunął
kopertę Aureatiniemu.
Kiedy arcybiskup podniósł znad
koperty nos w kształcie ostro zatemperowanego ołówka, kardynał ujrzał w jego
oczach własną zgrozę i pomieszanie. Wyglądało to tak, jakby ci dwaj mężczyźnie
nie patrzyli na siebie nawzajem, lecz wpatrywali się w jakąś wspólną pamięć, co
do której byli przekonani, że jest tajna. Pamięć o początkowej chwili
zwycięstwa. Pamięć o wydarzeniu w Bazylice św. Pawła za Murami. Pamięć o dniu,
gdy zgromadzili się wraz z wielu innymi członkami falangi, by wznieść prastare
inwokacje. Pamięć o tym pruskim delegacie czytającym ustawę instrukcyjną;
kciukach nakłuwanych złotą pincetą; pieczętowaniu własną krwią ustawy
autoryzacyjnej.
- Ależ, eminencjo... - wyrwało się
Aureatiniemu, który pierwszy odzyskał głos, lecz nie zdolność myślenia. - W
jaki sposób, do diabła, on mógł to...
- Tego nawet sam diabeł nie wie.
Nadludzkim wysiłkiem woli kardynał
próbował zebrać myśli. Stanowczym ruchem ujął kopertę i trzasnął nią o stół,
nie przejmując się zupełnie tym, co sobie pomyślą jego towarzysze. Wobec tak
wielu niewiadomych musiał sobie odpowiedzieć na pytania kłębiące się w jego
głowie.
W jaki sposób "trzydziestotrzydniowy
papież" położył łapę na papierach swego poprzednika? Zdrada ze strony
któregoś z jego własnych sekretarzy? Jego Eminencja mimo woli spojrzał na
księdza Carneseccę. W jego umyśle ten zawodowy podwładny w czarnej sutannie
reprezentował całą niższą klasę wyrobników watykańskiej administracji.
Oczywiście, technicznie rzecz biorąc, papież miał prawo wglądu w każdy dokument
sekretariatu stanu, lecz wszak nie okazał wobec Vincennesa żadnego
zainteresowania w tej materii. A druga kwestia: co papież naprawdę widział? Czy
miał w rękach całe dossier starego papieża i przeczytał wszystko? Czy tylko tę
jedną kopertę z kluczową datą 29 czerwca 1963 roku, wypisaną na kopercie jego
ręką? Jeśli to ostatnie było prawdą, w jaki sposób koperta wróciła do dossier?
I, niezależnie od wersji wydarzeń - kto doprowadził wszystko do poprzedniego
stanu w biurku kardynała? Kiedy ktoś mógł tego dokonać, nie zwracając na siebie
uwagi?
Rzucił jeszcze raz wzrokiem na drugą
datę wypisaną na kopercie: 28 września. Nagle wstał od stołu, podszedł do
swojego biurka, wyjął dziennik i odnalazł żądaną datę. Tak, miał wtedy rutynową
poranną odprawę u Ojca Świętego, w notatkach nie było jednak niczego
podejrzanego. Po południu miał spotkanie z głównymi inspektorami Banku
Watykańskiego; w tym punkcie też nie było niczego interesującego. Uwagę jego
przyciągnęła jednak inna notatka. Był na obiedzie w ambasadzie kubańskiej
wydanym na cześć jego przyjaciela i kolegi - odchodzącego ambasadora. Po
obiedzie został na pogawędkę.
Kardynał podniósł słuchawkę
interkomu i kazał sekretarzowi sprawdzić w grafiku, kto miał w tym dniu dyżur w
recepcji sekretariatu stanu. Po chwili nadeszła odpowiedź. Wtedy wbił tępy
wzrok w owalny stół. W tej chwili ksiądz Aldo Carnesecca stał się dla jego
eminencji czymś o wiele więcej niż tylko symbolem watykańskiej kasty
podwładnych. W tym krótkim czasie, jakiego potrzebował, by odłożyć słuchawkę
interkomu i wrócić na swoje miejsce przy stole, w jego umysł wsączyło się zimne
światło. Światło, w którym ujrzał swoją przeszłość i swoją przyszłość. W jakimś
sensie się nawet uspokoił, kiedy skojarzył wszystkie fakty. Jego długa
nieobecność w sekretariacie 28 września. Carnesecca samotnie dyżurujący w porze
sjesty. Vincennes widział wszystko jasno jak na dłoni. Wzięto go fortelem,
został przechytrzony przez lisa o szczerej twarzy. Jego gra była skończona.
Najlepsze, co mógł teraz zrobić, to zadbać o to, by ta podwójnie pieczętowana
papieska koperta nigdy nie dotarła do rąk słowiańskiego papieża.
- Skończy pracę! - powiedział,
spoglądając na Aureatiniego o wciąż poszarzałej twarzy i na nieporuszonego
Carneseccę.
Miał teraz jasny umysł i odzyskał
koncentrację. Suchym tonem, jakiego zawsze używał w stosunku do podwładnych,
przekazał szereg decyzji kończących przegląd papieskich papierów. Carnesecca
miał się zająć dostarczeniem adresatom czterech kopert adresowanych do
krewnych. Resztę papierów Aureatini odniesie do watykańskich archiwów, gdzie
pokryje je kurz zapomnienia. On sam zaś zajmie się podwójnie pieczętowaną
kopertą.
Teraz eminencja szybko
dokończył przeglądu stosunkowo nielicznych papierów, jakie drugi papież
zdołał zgromadzić w ciągu swoich krótkich rządów. Spokojny, że najważniejszy
dokument tego papieża leży przed nim, przejrzał pobieżnie pozostałą zawartość
teczki. Po kwadransie podsunął teczkę Aureatiniemu, który miał ją umieścić w
archiwach.
Stojąc samotnie w jednym z
podłużnych okien swego gabinetu, Vincennes ujrzał księdza Carneseccę, jak
wyszedłszy z sekretariatu skierował kroki na dziedziniec św. Damazego. Śledził
wątłą figurkę duchownego kierującego się przez Plac św. Piotra do Świętego
Oficjum, gdzie ten kapłan spędzał większość dnia pracy. Przez dobre dziesięć
minut obserwował niespieszny, lecz zawsze pewny i świadom celu krok duchownego.
Doszedł do wniosku, że jeśli jest ktoś, kto jak najszybciej powinien spocząć w
zbiorowej mogile, to jest nim Aldo Carnesecca. I nie musi tego nawet notować w
dzienniku dla pamięci.
W końcu kardynał sekretarz stanu
odwrócił się od okna i podszedł do biurka. Musiał wreszcie coś zrobić z tą
podwójnie zapieczętowaną kopertą.
W historii papiestwa znane są
przypadki, że ktoś upoważniony do tego miał wgląd nawet do dokumentów z
adnotacją "Personalissimo e Confidentialissimo, nim całość papierów
zmarłego papieża trafiała do archiwów. W tym wypadku jednak adnotacje nie
jednego, ale aż dwóch papieży zdawały się wykluczać inne oczy, jak tylko
papieskie. Były rzeczy, przed którymi cofał się nawet ktoś taki, jak Vincennes.
Zresztą tak czy inaczej był pewien, że wie, czego dotyczą tajne papiery.
Z drugiej strony - dumał Jego
Eminencja - można w różny sposób interpretować biblijną przestrogę:
"Niechaj umarli grzebią swoich umarłych". Bez podniecenia, ale i bez
litowania się nad sobą - choć doskonale świadom czekającego go losu - podniósł
jedną ręką słuchawkę, drugą ujmując kopertę.
Kiedy zgłosił się arcybiskup
Aureatini, Vincennes wydał ostatnie polecenie dotyczące przeglądu:
- Zapomniał ekscelencja jednego
dokumentu dla archiwisty. Proszę po niego przyjść. Ja sam porozmawiam o tym z
archiwistą.
Niewczesna śmierć jego eminencji
sekretarza stanu, kardynała Jeana-Claude'a de Vincennesa nastąpiła w wyniku
niefortunnego wypadku samochodowego, który wydarzył się 19 marca 1979 roku w
pobliżu miejscowości Mablon w południowej Francji - miejsca urodzenia
kardynała. Niewątpliwie najbardziej sucha ze wszystkich notatek mówiącej światu
o tej tragedii była ta umieszczona w Roczniku Papieskim z roku 1980. W
tym opasłym informatorze, zawierającym dane osobowe i inne praktyczne
informacje, na liście ostatnio zmarłych książąt Kościoła pojawiło się tylko
nazwisko kardynała, bez jakiegokolwiek komentarza.
Część
pierwsza
Wieczór
papiestwa
Śmiałe
plany...
I
Nikt w Watykanie nie był zaskoczony,
kiedy z początkiem maja Ojciec Święty wybrał się za granicę z kolejną wizytą
pasterską. Ostatecznie była to tylko jedna z niezliczonych pielgrzymek, jakie
odbył do ponad siedemdziesięciu krajów od czasu swojej elekcji w 1978 roku.
Przez te ponad dziesięć lat
słowiański papież zamienił bowiem swój pontyfikat w jedną wielką pielgrzymkę do
świata. W tym czasie widziało go lub słyszało, osobiście lub za pośrednictwem
mediów, około trzy miliardy ludzi. Spotkał się dziesiątkami przywódców państw. Jak
nikt inny znał kraje tych przywódców i języki, jakimi mówi ich ludność.
Imponował wszystkim jako człowiek bez uprzedzeń wobec kogokolwiek. Zarówno
politycy, jak i zwykli ludzie na cały. świecie uznawali w nim również
przywódcę. Widzieli w nim człowieka zatroskanego o bezradnych, bezdomnych,
bezrobotnych, ofiary wojny. Człowieka troszczącego się o tych, którym odmawia
się prawa do życia - ofiary aborcji oraz dzieci, które rodzą się tylko po to,
by umrzeć z głodu i chorób. O te miliony ludzi skazane na śmierć głodową
zawinioną przez rządy Somalii, Etiopii, Sudanu. O ludność Afganistanu, Kambodży
i Kuwejtu, które to kraje zamieniono w pola minowe.
Jednym słowem słowiański papież stał
się krystalicznie czystym zwierciadłem, ukazującym realną nędzę narodów realnego
świata.
W porównaniu z tymi nadludzkimi
wysiłkami papieski wypad zaplanowany na sobotni poranek miał być tylko krótkim
epizodem. Miała to być pasterska wizyta w sanktuarium w Sainte Baume, wysoko w
Alpach francuskich na Lazurowym Wybrzeżu. Papież miał tam przewodniczyć
tradycyjnym obchodom ku czci św. Marii Magdaleny, która według legendy spędziła
w jaskini trzydzieści lat jako pustelnica i pokutnica.
W Sekretariacie Stanu krążył
uszczypliwy żart o "jeszcze jednej pobożnej wycieczce Jego Świątobliwości",
czemu trudno się było dziwić, zważywszy na trud, jaki trzeba było wkładać w
niekończące się peregrynacje papieskie.
Sobotni ranek w dniu wyjazdu papieża
do Sainte Baume wstał rześki i słoneczny. Kiedy papieski sekretarz stanu Cosimo
Maestroianni wyszedł w towarzystwie papieża i jego nielicznej świty z jednego z
portali Pałacu Apostolskiego, kierując się do watykańskiego lądowiska dla
śmigłowców, bynajmniej nie był w nastroju do żartów, niechby nawet
uszczypliwych. Zresztą jak wiadomo nie miał poczucia humoru. Jego Eminencja
odczuł jednak pewną ulgę na myśl, że gdy już - jak tego wymagał protokół
i przyzwoitość - wyśle Ojca Świętego bezpiecznie w podróż, będzie miał
kilka cennych dni tylko dla siebie.
Nie żeby kardynał Maestroianni miał
zaległości. Ale akurat w tej chwili czas był dla niego na wagę złota.
Jakkolwiek nie zostało to jeszcze podane do wiadomości publicznej, na mocy
wcześniejszych uzgodnień ze słowiańskim papieżem kardynał miał wkrótce opuścić
stanowisko sekretarza stanu. Wraz z kolegami zatroszczył się wprawdzie o to, by
nawet po przejściu na emeryturę miał dostęp do najwyższych szczebli
władzy watykańskiej. Jego następca - już wybrany przez papieża - nie był
niewiadomą; nie był to wprawdzie człowiek idealny, ale taki, z którym da się żyć.
Mimo to pewne rzeczy lepiej było załatwić teraz, dopóki jeszcze piastuje ten
wysoki urząd. Przed zakończeniem oficjalnej kadencji szefa watykańskiego
sekretariatu stanu Jego Eminencja musiał jeszcze uporać się z trzema niezwykle
ważnymi zadaniami. Każde z nich było ważne na inny sposób. Tu jeszcze odrobinę
popchnąć sprawę, tam zrobić jeszcze parę kroczków - i będzie spokojny, że koła
raz puszczonego w ruch nikt już nie zatrzyma.
To było teraz najważniejsze. A czas
uciekał...
Papież i kardynał w towarzystwie
nieodłącznych gwardzistów, wyprzedzając świtę papieską z idącym na końcu
osobistym sekretarzem papieskim Danielem Sadowskim - posuwali się do
przodu jak dwa konie w nierównym zaprzęgu. Drobiąc obok papieża na swoich
krótkich nóżkach, robiąc dwa kroki na jeden krok Jego Świątobliwości, Jego
Eminencja szybko zrekapitulował główne punkty rozpoczynającej się pielgrzymki i
pożegnał Ojca Świętego słowami:
- Niechaj Wasza Świątobliwość uprosi
nam łaski Świętej.
Wracając w błogosławionej samotności
do Pałacu Apostolskiego, kardynał Maestroianni zatrzymał się na chwilę w
cudownych ogrodach papieskich, by zebrać myśli. Człowiek przyzwyczajony do
Watykanu i globalnej władzy miał o czym myśleć, zwłaszcza w przededniu odejścia
ze stanowiska. Zresztą nie była to strata czasu. Kardynał snuł niezwykle
pożyteczne rozważania. Rozważania o zmianach. I o jedności.
Jego Eminencja miał wrażenie, że
wszystko w jego życiu i wszystkie światowe wydarzenia w ten czy inny sposób
obracały się zawsze wokół procesu zmian, a także wokół oblicza i sensu
jedności. W każdym razie teraz, z perspektywy czasu, Jego Eminencja widział jasno,
że już w latach pięćdziesiątych, kiedy podejmował służbę dyplomatyczną jako
młody, ambitny kleryk, zmiana była jedyną rzeczą stałą w świecie.
Przypomniał sobie ostatnią, długą
rozmowę ze swym wieloletnim mentorem, kardynałem Jeanem-Claude'em de Vincennes'em.
Było to w tych samych ogrodach pewnego zimowego dnia 1979 roku. Vincennes tkwił
wówczas po uszy w planach pierwszej podróży papieskiej poza Watykan - wizyty w
rodzinnych kraju po niespodziewanym wyborze na Stolicę Piotrową.
Większość obserwatorów światowym
postrzegała tę podróż - zarówno przed, jak i po jej zakończeniu - jako
nostalgiczny powrót do ojczystego kraju i ostateczne pożegnanie wybitnego syna
tej ziemi. Większość - lecz nie Vincennes. W czasie tej rozmowy, która odbyła
się tyle lat temu, Maestroianniemu nastrój Vincennes'a wydał się dziwny. Jak
zawsze, gdy chciał wbić do głowy swojemu protegowanemu jakąś ważną myśl,
kardynał wdał się z nim w pozornie lekką pogawędkę. Opowiadał o swoim
"dniu" w służbie watykańskiej. Vincennes nazywał ten okres Dniem
Pierwszym - a chodziło o długi, monotonny okres zimnej wojny. Maestroianniego
uderzył jakby świadomie proroczy ton wynurzeń mentora, który zdawał się
sugerować bliski koniec tej ery, i to w wielorakim sensie.
- Szczerze mówiąc - wyznał tamtego
dnia kardynał - rola Europy w tym Dniu Pierwszym sprowadzała się do
najważniejszego, lecz najzupełniej bezsilnego pionka w śmiertelnej grze
międzynarodowej. Ta gra określana była mianem zimnej wojny. Żyliśmy w ciągłej
obawie, że każdego dnia może rozpętać się atomowe piekło.
Nawet bez retoryki mistrza
Maestroianni rozumiał te sprawy. Zawsze pilnie uczył się historii. A poczynając
od roku 1979 zdobył własne doświadczenie w pertraktacjach z zimnowojennymi
rządami i światowymi ośrodkami władzy. Wiedział, że groźba zimnej wojny
dręczyła wszystkich - tak przedstawicieli rządów, jak i ludność. Nawet te sześć
zachodnich krajów, których ministrowie podpisali w roku 1957 Traktat Rzymski,
dzięki czemu zacieśniły one wzajemne więzy, tworząc Wspólnotę Europejską - w
swoich planach i posunięciach bez przerwy musiały uwzględniać zimnowojenne
zagrożenia.
W ocenie Maestroianniego na początku
roku 1979 nic nie wskazywało jednak na to, by geopolityczna rzeczywistość
zimnej wojny - nazwana przez Vincennes'a Dniem Pierwszym - miała ulec
jakimkolwiek zmianom. Dlatego tak mocno uderzyło go przeświadczenie Vincenne'a,
że Dzień Pierwszy ma się ku końcowi. Jeszcze dziwniejsze było to, że zdawał się
on oczekiwać, iż to właśnie ów słowiański intruz na tronie papieskim będzie -
jak się wyraził - "aniołem zmian".
- Nie daj się zmylić pozorom -
powiedział Vincennes z naciskiem. - Ten człowiek jest postrzegany przez wielu
jako bełkotliwy poeta filozof, który przez pomyłkę został papieżem. A tymczasem
jego żywioł - obojętne, czy myśli, je, śpi czy śni - to geopolityka. Widziałem
jego szkice przemówień, jakie ma wygłosić w Warszawie i Krakowie. Zadałem sobie
trud przeczytania niektórych jego wcześniejszych wystąpień. Otóż od 1976 roku
bez przerwy mówi o nieuchronności zmian. O nadchodzącym pędzie narodów do
Nowego Porządku Świata.
Maestroianni z wrażenia aż się
zatrzymał.
- Tak - potwierdził Vincennes,
spoglądając z wysokości swojego wzrostu na niższego towarzysza. - Tak,
nie przesłyszałeś się. On też czuje, że nadchodzi Nowy Porządek Świata. I jeśli
dobrze rozumiem intencje jego powrotu do ojczystego kraju, to wystąpi on
tam jako herold końca Dnia Pierwszego. A jeśli to prawda, wkrótce zaświata nam
Dzień Drugi. A kiedy to nastąpi - jeśli przeczucie mnie nie myli - ten
słowiański papież będzie biegł na czele pochodu. A wtedy ty, mój przyjacielu,
musisz biec jeszcze szybciej, zataczając koła wokół naszego Ojca Świętego.
Podwójnie zaskoczony, Maestroianni
nie mógł pozbierać myśli. Po pierwsze Vincennes mówił tak, jakby wyłączał
samego siebie z Dnia Drugiego; jakby dawał mu instrukcje jako swojemu następcy.
A po drugie nie mógł pojąć, jak Vincennes mógł zakładać, że ten Słowianin, tak
zdawałoby się nie nadający się na papieża, mógł odegrać znaczącą rolę w
polityce światowej.
Jakże innym człowiekiem był teraz
Maestroianni, kiedy wracając do Pałacu Apostolskiego, zatrzymał się na kilka
chwil refleksji w ogrodach watykańskich. Głos Vincennes'a umilkł dwanaście lat
temu, lecz te ogrody się nie zmieniły, świadcząc milcząco o tym, jak trafne
było jego proroctwo.
Dzień Drugi nadszedł tak
niepostrzeżenie, że przywódcy na Wschodzie i na Zachodzie potrzebowali dużo
czasu, by zrozumieć to, co Vincennes zrozumiał w lot, czytając wcześniejsze
przemówienia tego Polaka, który teraz jest papieżem. Powoli najbystrzejsi z
dzieci mamony zaczęli rozumieć, co papież wbija im do głowy tym swoim
nieoskarżycielskim, lecz stanowczym stylem.
Rzucając skuteczne wyzwanie
przywódcom Wschodu na ich własnym terenie, w trakcie pielgrzymki do ojczystego
kraju papież uruchomił siły, które doprowadziły do jednej z największych zmian
geopolitycznych w historii świata. Okazało się jednak, że przywódcy Zachodu nie
byli w stanie podążyć w kierunku wskazywanym przez słowiańskiego papieża. Byli
bowiem pewni, że punktem podparcia dla zmian na globie ziemskim będzie ich
maleńka i sztuczna zachodnioeuropejska enklawa. Dlatego trudno im było
uwierzyć, że epicentrum zmian leży w zniewolonych krajach między Odrą a
wschodnimi granicami Ukrainy.
Jakkolwiek nieprzekonani słowami
papieża, przywódcy zachodni musieli w końcu uwierzyć faktom. A kiedy wreszcie
uwierzyli, gorączkowo włączyli się w nowy prąd historycznych zmian. W roku 1988
maleńka niegdyś Wspólnota Europejska rozrosła się do dwunastu państw
członkowskich o łącznej populacji 324 milionów i rozciągała się od Danii na
północy po Portugalię na południu i od Wysp Szetlandzkich na zachodzie do Krety
na wschodzie. Można było mieć nadzieję, że w roku 1994 liczba państw Wspólnoty
powiększy się co najmniej o pięć, a liczba ludności o dalsze 130 milionów.
Ale nawet wtedy Europa Zachodnia
pozostała małą, upartą oblężoną twierdzą, pełną lęku o to, że jej starożytna
cywilizacja mogłaby zostać zmieciona z powierzchni ziemi w wojnie światów.
Przeciwnik nadal przesłaniał jej horyzont wyobraźni, hamując rozmach działania.
Dopiero upadek muru berlińskiego
wczesną zimą 1989 roku zdjął bielmo z oczu zachodnich Europejczyków, dając im
namacalne poczucie zmian. Doświadczenie to z początkiem lat dziewięćdziesiątych
skonsolidowało w nich poczucie tożsamości europejskiej. Albowiem ich
ojczysta Europa Zachodnia minęła na zawsze. Skończyła się długa noc trwogi.
Zaświtał Dzień Drugi.
Cała Europa została wciągnięta w
niespodziewaną dynamikę zmian w Europie Środkowej. Dynamika ta spędzała sen z
oczu dalekowschodniemu konkurentowi Europy - Japonii. Ujęła też w kleszcze oba
supermocarstwa. Tak jak w klasycznym dramacie greckim pojawia się na scenie
posłaniec, by odsłonić przed zdumioną publicznością dalsze koleje akcji, tak
też na scenie europejskiej pojawił się Michaił Gorbaczow, prezydent Związku
Radzieckiego, oświadczając, że jego kraj "zawsze był integralną częścią
Europy". A na drugim końcu świata prezydent Bush twierdził, że Ameryka
jest "mocarstwem europejskim".
Tymczasem i w papieskim Rzymie
zaświtał Dzień Drugi. Na razie pozostał w cieniu burzy zmian, jaka przetaczała
się przez wspólnotę narodów. A jednak pod mądrą ręką Maestroianniego i jego
licznych towarzyszy Kościół rzymskokatolicki i papieski Rzym dostały się w
jeszcze szybszy i głębszy wir zmian, które wstrząsnęły jego kondycją i
ziemskimi losami.
Rzym starego papieża wstrząsany
burzą drugiej wojny światowej odszedł w przeszłość. Skończył się jego papieski
Rzym jako sprawna i hierarchiczna organizacje. Wszyscy ci kardynałowie, biskupi
i księża, wszystkie zakony i instytuty rozsiane po całym świecie w sieci
diecezji i parafii, połączone więzią wierności i posłuszeństwa względem
konkretnej osoby papieża (pontifex maximus) - wszystko to odeszło w niepamięć.
W przeszłość odszedł także Rzym "dobrego papieża", ożywiany duchem
Pięćdziesiątnicy. Otworzył on na oścież okna i drzwi swej czcigodnej
instytucji, pozwalając, by wicher zmian dął po wszystkich pomieszczeniach i
korytarzach Watykanu. Jego papieski Rzym został zdmuchnięty przez wichry, które
sam rozpętał. Nic nie ostało się z jego marzeń prócz garstki wiernych niejasno
pamiętających przeszłość i poronionych idei, a także inspiracji, jaką był dla
takich ludzi, jak Maestroianni.
Przeminął nawet Rzym nieszczęsnego
papieża, który przybrał imię Apostoła. Nic nie pozostało z patosu bezowocnych
protestów tego Ojca Świętego przeciwko stopniowej dekatolizacji wszystkich
świętych tajemnic papieskiego Rzymu. Dzięki Vincennes'owi i jego zdolnym i
oddanym protegowanym w rodzaju Maestroianniego, w chwili, gdy dzwony śmierci odwołały
go z tego świata po piętnastu latach służby na Stolicy Piotrowej - na
horyzoncie zamajaczył nowy Rzym, nowy katolicki Kościół zaczynał się oblekać w
ciało.
Stojąc w chłodzie tego pięknego
poranka, sekretarz stanu kardynał Maestroianni objął zamyślonym spojrzeniem
ogrody i niebo. Jakie to znamienne - myślał - że nie słychać nawet
helikoptera unoszącego papieża w dal. Rzym nie tylko odwrócił twarz od
słowiańskiego papieża. Rzym był antypapieski. W rzeczy samej Rzym był nie tylko
antypapieski, ale także zdecydowany stworzyć antypapieski Kościół.
Nowy Kościół w Nowym Porządku
Świata. Oto był cel nowego Rzymu. Rzymu Maestroianniego.
Marestroianni wciąż nie mógł się
nadziwić, że jedyną poważną przeszkodą na drodze do urzeczywistnienia tego celu
był ten papież, przez tak wielu ludzi kwitowany stwierdzeniem, że to tylko
"relikt minionych czasów". Jak mogło do tego dojść? - dumał
Maestroianni. Na początku pontyfikatu zachowanie papieża napawało kardynała
otuchą. Kreował się on na obrońcę "ducha soborowego", czyli patrona
tych wszystkich głębokich zmian dokonanych w Kościele w imię II Soboru
Watykańskiego. Dla przykładu zaakceptował Maestroianniego na stanowisku
sekretarza stanu. Pozostawił kardynała Palombo na stanowisku dającym mu potężną
władzę. Nie popierał tych, których raziła taka postawa Ojca Świętego. Nie
przeszkadzał kochanym masonom, ciężko pracującym w kancelarii watykańskiej.
Ogólny obraz pontyfikatu był więc nader obiecujący. Nie tylko w samym Rzymie,
ale i we wszystkich diecezjach katolickich piastowała urzędy rzesza
entuzjastycznie nastawionych do zmian duchownych. Dojrzewał nowy katolicyzm.
Oczywiście władze rzymskie
propagowały nowy katolicyzm. Uśpiło to czujność Maestroianniego. Odpowiednio
zmodyfikowane Prawo Kanoniczne wzmacniało nowe zasady. Maestroianni zawdzięczał
to swej genialnej polityce kadrowej. Intencją tych wszystkich działań było
wspieranie katolicyzmu odcinającego się od katolicyzmu przedsoborowego.
Trzeba przyznać, że kardynał
Vincennes do pewnego momentu kontrolował ten proces. Teraz pozostawało tylko
zmienić samo papiestwo w powolnego, a nawet współpracującego służkę w procesie
nowego stworzenia. Nowego ziemskiego habitatu. Prawdziwego Nowego Porządku
Świata. Kiedy ta transformacja się zakończy, zaświta Dzień Trzeci ziemskiego raju.
Każdy rozsądny człowiek miał więc
prawo oczekiwać, że ten papież, który tak zręcznie wyzwolił ukryte siły
geopolityczne, popychając narody ku Nowemu Porządkowi Świata, będzie także
najodpowiedniejszą osobą dla dokończenia przekształcania rzymskokatolickiej
organizacji w pojętnego pomocnika tego nowego porządku, dla doskonałego
zgrania organizacji kościelnej z procesem globalizacji ludzkiej kultury.
Tymczasem, jak sobie uświadomił kardynał i jego koledzy w Kościele, jak również
poza nim, właśnie ten papież stał się nieustępliwą przeszkodą na drodze do
osiągnięcia pożądanych zmian.
Papież ani na jotę nie ustępował w
najważniejszych kwestiach moralnych i doktrynalnych. Uparcie odmawiał
wyświęcania kobiet i poluźnienia celibatu kapłańskiego. Sprzeciwiał się
jakimkolwiek eksperymentom genetycznym z użyciem ludzkich embrionów.
Bezwarunkowo odrzucał antykoncepcję, a tym bardziej aborcję. Podtrzymywał prawo
Kościoła do edukacji młodych. A nade wszystko podtrzymywał prawo Kościoła do
sprzeciwiania się świeckim inicjatywom legislacyjnym uderzającym w moralne i
doktrynalne racje Kościoła. Krótko mówiąc ten słowiański papież nigdy nie
zrezygnuje z tradycyjnego stanowiska Kościoła katolickiego w najważniejszych
sprawach.
Tak długo więc, jak długo ten
człowiek pozostanie papieżem, Kościół nie posunie się ani o krok na drodze do
wspaniałego celu Nowego Porządku Świata. W najlepszym razie postęp będzie tak
powolny, że zmiany nie nastąpią w oczekiwanym czasie. Tymczasem świeccy koledzy
kardynała w sferach rządowych, finansowych i makroekonomicznych wskazali na
konkretny, nieprzekraczalny, ważny dla świata termin, w którym cały proces
zmian w Kościele musi być zakończony w interesie całego świata.
Wniosek nasuwał się sam: ten papież
jest pierwszym celem zmian. A właściwie ostatnim.
Wreszcie Maestroianni ocknął się z
tych ogrodowych rozmyślań. Robota czekała. Jeśli nie zajdą nieprzewidziane
okoliczności, nim ten dzień się skończy, posunie zdecydowanie naprzód wszystkie
trzy zadania kluczowe dla rozegrania ostatecznej fazy transformacji. Trzeba
przyznać, że rzetelnie podjął dzieło rozpoczęte przez Vincennes'a. Ale daleko
mu było do jego ukończenia, a przejście na emeryturę nie zwalnia go z działania.
I oto teraz ten niski wzrostem
Cosimo Maestroianni wydał się sobie pod każdym względem olbrzymem.
II
Wszedłszy na pokład helikoptera,
papież odprężył się. Pozostał sam na sam ze swym prywatnym sekretarzem,
księdzem prałatem Danielem Sadowskim, który doskonale się orientował w
karkołomnej sytuacji papieża. Na chwilę umknął chytremu nadzorowi sekretarza
stanu. Kiedy helikopter uniósł się w powietrze, żaden z nich nie obejrzał się
nawet na kardynała Maestroianniego, któremu najwyraźniej spieszno było do zajęć
w Pałacu Apostolskim. Cokolwiek miał do zrobienia, obaj mężczyźni dobrze
wiedzieli, że nie przyniesie to Ojcu Świętemu niczego dobrego.
Pół godziny później helikopter
papieski wylądował na lotnisku Fiumicino. Nastąpił zwykły ceremoniał na
lotnisku - dygnitarze religijni i świeccy, mały chórek szkolny śpiewający hymn
papieski, krótkie przemówienie papieża, formalne powitanie przez gubernatora
prowincji. Następnie papież ze swą świtą przeszli do znajomej białej maszyny
Alitalia DC-10 i zajęli miejsca w kabinie papieskiej. Mała grupka dziennikarzy
i kamerzystów była już na pokładzie w kabinie pasażerskiej. Po chwili samolot
wystartował, a po kilku minutach znalazł się nad Morzem Tyrreńskim, kierując
się na północny zachód ku Marsylii.
- Czy ksiądz wie - powiedział papież
do księdza Sadowskiego - że kiedy przyjechaliśmy z kardynałem do Rzymu na
październikowe konklawe, obaj doskonale wiedzieliśmy, co jest grane.
Dla papieża "kardynał"
oznaczał zawsze ówczesnego przywódcę Kościoła w Polsce, Stefana Wyszyńskiego o
przydomku Lis Europy, dziś już nieżyjącego.
Zresztą już na długo przedtem, nim
przybyli na to drugie konklawe, obaj polscy kardynałowie zdawali sobie sprawę,
że władza papieska została narażona na poważny szwank, a nawet całkowicie
zrujnowana przez to, co zaczęto wówczas nazywać "duchem soborowym". W
ostatnich godzinach konklawe, gdy młody polski duchowny stanął przed
możliwością wyboru na papieża, ci dwaj ludzie przeprowadzili rozmowę w cztery
oczy.
- Jeśli zgodzisz się zostać papieżem
- powiedział tamtego pamiętnego dnia starszy z kardynałów - będziesz ostatnim
papieżem katolickim. Tak jak Szymon Piotr staniesz na granicy oddzielającej
kończącą się epokę od epoki zaczynającej się. Będziesz świadkiem końca
papiestwa w sytuacji, gdy frakcja antypapieska w Kościele przejęła pełną
kontrolę nad tą instytucją, i to w imię II Soboru Watykańskiego.
Obaj kardynałowie wiedzieli, że od
młodego polskiego duchownego jako papieża oczekuje się wiernej realizacji
osławionego "ducha Soboru Watykańskiego II". Przyjęcie wyboru na tych
warunkach oznaczałoby więc zgodę na kierowanie Kościołem, który został
zdecydowanie, bezpowrotnie i formalnie włączony w globalny program
socjopolityczny uznawany przez ogromną większość poprzedników na Stolicy
Piotrowej jako całkowicie obcy boskiej misji Kościoła.
Ale na tym nie koniec. Dwaj
kardynałowie stanęli w obliczu innej jeszcze rzeczywistości. Otóż organizacja
kościelna i życie publiczne w Kościele rzymskokatolickim, jakie istniały aż do
początku wieku XX, uległy bezpowrotnemu zniszczeniu. Obaj dostojnicy wiedzieli,
że nie da się ich ożywić. Wracając na obrady, przyszły papież wiedział, że
zmiany, jakie zaszły w Kościele, są nieodwracalne. Tradycyjna struktura
Kościoła Powszechnego jako instytucji widzialnej i sprawnej organizacji uległa
transformacji. Jego starszy brat w biskupstwie - Lis Europy - zgadzał się
całkowicie z tą oceną. Okazało się jednak, że różnią się co do działań, jakie
powinien podjąć młodszy kardynał, gdyby rzeczywiście został papieżem.
- Wiem, Eminencjo - powiedział stanowczo
starszy - że jest tylko jeszcze jeden człowiek, który może wyjść z tego
konklawe jako papież: nasz brat kardynał arcybiskup Genui. I obaj dobrze wiemy,
jakie byłoby jego rozwiązanie w kwestii szopki, jaką stała się instytucja
kościelna.
Młodszy kardynał uśmiechnął się.
- Zabarykadować drzwi, zabić okna
deskami. Przywołać do porządku krnąbrnych. Wydalić opornych. Oczyścić
szeregi...
- A przede wszystkim, Eminencjo -
wpadł mu w słowo starszy - wszystkie najważniejsze dokumenty Soboru
Watykańskiego II zinterpretować ściśle w świetle I Soboru Watykańskiego i
Soboru Trydenckiego. Zdecydowany powrót do podstaw w oparciu o tradycyjne
sankcje Matki Kościoła, świętego, powszechnego i apostolskiego Kościoła
rzymskiego...
Urwał widząc grymas na twarzy
młodszego kardynała.
- Zgoda - powiedział tamten po
chwili namysłu. - Lecz pociągnęłoby to za sobą nieobliczalne straty dla dusz i
naszej instytucji. Czy jakikolwiek papież mógłby wziąć na swe barki taką
odpowiedzialność?
- A czy mógłby jej nie wziąć? -
padła natychmiastowa odpowiedź.
- Ależ, Eminencjo - upierał się
młodszy duchowny - obaj dobrze wiemy, że stary, tradycyjny Kościół jest...
jest... jak by to powiedzieć... rozwalony! Legł w gruzach! Na zawsze! Przy
takiej polityce papieskiej nasz ukochany Kościół wszedłby w wiek dwudziesty
pierwszy jako kulejący, nic nie znaczący nędzarz. Weszlibyśmy w trzecie
milenium jako szkielet, żałosna resztka tętniącego niegdyś życiem religijnym
kolosa, kompletnie nie pasująca do całej rodziny narodów.
- Mam wrażenie - odrzekł Lis Europy
z przekornym błyskiem w oku - że tak czy inaczej niejako zawodowo nie pasujemy
do świata, jesteśmy ukrzyżowani dla świata, jak powiedział św. Paweł Apostoł.
Ale poważnie: jaka jest twoja recepta na politykę papieską, gdyby jutro
kardynałowie powierzyli ci ten urząd?
- Ta sama, którą ty zapoczątkowałeś,
a ja kontynuowałem w starciu z polskimi stalinistami...
- To znaczy?
- Nie rezygnuj. Nie wyobcowuj się.
Nie odrzucaj rozmowy, negocjacji. Włączaj do dialogu każdego, czy chce
dialogować, czy nie. Miałem udział w powstawaniu wszystkich najważniejszych
dokumentów soborowych. Wraz z innymi sformułowaliśmy je tak, by nie wykluczać
nikogo. Nikogo, Eminencjo - powtórzył - gdyż Chrystus umarł za wszystkich.
Wszyscy są de facto w jakimś sensie zbawieni. Gdyby to zależało ode mnie,
przemierzyłbym cały glob, odwiedził naród po narodzie, żeby mnie widziano i
słyszano wszędzie i we wszystkich możliwych językach.
Gdy to mówił, oczy mu błyszczały
gorączkowo.
- To było nasze słowiańskie
rozwiązanie w odpowiedzi na straszną sytuację Polski pod Sowietami. Rozmawiaj,
prowadź dialog. Nie daj się skazać na banicję.
- Słowiańskie rozwiązanie, hm...
Starszy kardynał odwrócił wzrok
zamyślony.
- Słowiańskie rozwiązanie... -
powtórzył i zamilkł.
- Jestem pewien - ciągnął młodszy
kardynał potulnym, lecz pewnym głosem - że papiestwo i Kościół zbiorą szerokie
żniwo dusz w ostatnich dekadach tego milenium, co było marzeniem dobrego
papieża Jana.
Starszy kardynał podniósł się z
miejsca ze śmiechem.
- Oby Bóg cię wysłuchał, Eminencjo.
I spoglądając na zegarek dodał:
- Za chwilę dzwon wezwie nas na
kolejną sesję. Chodźmy. Odbyliśmy dobrą rozmowę. Nie lękajmy się. Chrystus jest
ze swoim Kościołem.
Zgodnie z tą zasadą polityki
papieskiej w pierwszym roku swojej posługi na Tronie Piotrowym słowiański
papież deklarował: "Będę kontynuował dzieło moich poprzedników. Jako
papież będę troszczył się o wdrożenie ducha i litery Drugiego Soboru
Watykańskiego. Będę współpracował z moimi biskupami, tak jak każdy inny biskup
współpracuje ze swymi kolegami biskupami, oni w swoich diecezjach, ja jako
Biskup Rzymu - i wszyscy razem, kolegialnie będziemy kierować Kościołem
Powszechnym." I pozostał wierny tej obietnicy. Przez wszystkie lata
pontyfikatu nie ingerował w pracę biskupów, nie zważając na ich indolencję,
herezję, nieświęte rządy w diecezjach.
Kiedy tysiące biskupów wprowadzało
nietradycyjne nauczanie w swoich seminariach, pozwalając na szerzenie się
homoseksualizmu wśród duchownych, na adaptowanie ceremonii katolickich do
najróżniejszych "inkulturacji" - rytuałów New Age,
"hinduizacji", "amerykanizacji" - słowiański papież
nie ścigał sprawców ukrytej czy jawnej herezji i niemoralności. Przeciwnie,
pozwalał na wszystko.
Biskupi włączali się czynnie w nowe
świeckie struktury kierowania narodami i powstającą społecznością narodów?
Papież czynił to samo, sankcjonując to swym najwyższym papieskim autorytetem.
Biskupi sprzymierzali się z niekatolickimi chrześcijanami jako równorzędnymi
partnerami w ewangelizacji świata? Papież czynił to samo - z całą pompą
ceremonii watykańskich. Patrząc spokojnie na postępującą ruinę instytucjonalnej
organizacji Kościoła, ukazując się światu jako jeden z wielu "synów
ludzkości", a biskupom jako jeden z braci biskupów, biskup Rzymu - słowiański
papież pozostał wierny słowiańskiemu rozwiązaniu.
Twierdził uparcie, że rządzi
Kościołem wraz ze swymi biskupami jako jeden z nich. Nawet wtedy, gdy
odwoływano się do jego dobrze znanego i utwierdzonego autorytetu następcy
świętego Piotra w sprawach doktrynalnych - tumanił przyjaciół, wywoływał
wściekłość tradycjonalistów i błogie zadowolenie wrogów papiestwa
stwierdzeniami w rodzaju: "Mocą władzy danej świętemu Piotrowi i jego
następcom i w komunii z biskupami Kościoła katolickiego potwierdzam, że..."
- i tu następowało przytoczenie odpowiedniej doktryny.
Odwiedzał wszelkiego rodzaju
świątynie i sanktuaria, święte gaje i jaskinie, próbował magicznych napoi, jadł
potrawy pochodzące z mistycznych obrzędów, pozwalał sobie malować pogańskie
znaki na czole, rozmawiał na równej stopie z heretyckimi patriarchami,
schizmatyckimi biskupami, teologami pozostającymi na bakier z doktryną
katolicką, wpuszczając ich nawet do bazyliki Świętego Piotra i wspólnie z nimi
sprawując świętą liturgię.
I nigdy nie tłumaczył tych
skandalicznych wybryków, nigdy za nic nie przepraszał. Przemawiając do szerszej
publiczności, rzadko wspominał święte imię Jezusa Chrystusa. Chętnie usuwał
krucyfiks, a nawet Najświętszy Sakrament, kiedy te znaki Kościoła katolickiego
raziły jego gości niekatolików czy niechrześcijan. Nigdy też nie nazywał siebie
katolikiem rzymskim ani swego Kościoła Kościołem rzymskokatolickim.
Jednym z najpoważniejszych skutków
permisywizmu i dążeń "demokratyzacyjnych" tego pontyfikatu był
powszechny upadek jego papieskiego autorytetu wśród biskupów. W jednym z
poufnych raportów kilku biskupów wypowiada się szczerze, choć niepublicznie, że
"gdyby ten papież przestał mówić o aborcji, sprzeciwiać się antykoncepcji
jako złu i przestał potępiać homoseksualizm, Kościół mógłby się stać miłym i
skutecznym partnerem rodzącej się rodziny narodów." A w Stanach
Zjednoczonych elegancki biskup Michigan Bruce Longbottham powtarzał w kółko:
"Gdyby ten kabotyński aktor, którego mamy za papieża, uznał pełne prawa
kobiet do wyświęcania na księży, pełnienia posługi biskupiej - a nawet
papieskiej - Kościół wszedłby w ostatni wspaniały etap ewangelizacji".
"W rzeczy samej - wtórował mu
inny amerykański dostojnik, kardynał - gdyby ten papież dał sobie spokój z
nabożnymi bzdurami na temat objawień Najświętszej Panienki i zajął się
przyznawaniem realnej władzy realnym kobietom w realnym Kościele - cały świat
stałby się chrześcijański".
- W ten czy inny sposób - czy to
przez błagania prostych kobiet i mężczyzn dobrej woli czy za
pośrednictwem tych, o których wiedział, że życzą mu klęski - wszystkie te
zastrzeżenia docierały do uszu papieża, a on zawierzał je wszystkie w
modlitwach Duchowi Świętemu.
- Powiedz mi, Danielu - zwrócił się
do swego sekretarza po jakiejś pół godzinie lotu. - Jak myślisz, dlaczego udaję
się z pielgrzymką do sanktuarium świętej Marii Magdaleny w Sainte Baume, i to
przy takim nawale pracy?
Papież przyglądał się badawczo
księdzu Sadowskiemu.
- Chodzi mi o prawdziwy powód.
- Wasza Świątobliwość, mogę się
tylko domyślać, że jest to raczej akt osobistej pobożności niż pasterska
posługa.
- Zgadłeś! - papież zapatrzył się w
okno. - Mówiąc w skrócie, chcę porozmawiać ze świętą, która udała się na
wygnanie z powodu chwały, jaką ujrzała na twarzy Chrystusa w dniu
zmartwychwstania. Chcę ją uczcić w specjalny sposób, w nadziei że wstawi się za
mną u Chrystusa, aby dał mi siłę wytrwania na moim własnym wygnaniu, które
zaczyna się teraz na dobre.
III
Sekretarz wszechmocnego kardynała
Maestroianniego, ksiądz prałat Taco Manuguerra siedział zdegustowany w swym
gabinecie, strzegąc dostępu do sanktuarium Jego Eminencji. W ciszy, jaka
panowała na piętrze sekretariatu w Pałacu Apostolskim, ksiądz wertował poranne
gazety, złoszcząc się, że kardynał znów wezwał go do pracy w sobotę. Będzie to dies
non, powiedział do niego Maestroianni. Dzień, w którym kardynała nie ma dla
nikogo i w którym nie odbiera żadnych telefonów.
Nagłe wejście kardynała sprawiło, że
sekretarz porzucił gazety i zerwał się z krzesła, zręcznie ukrywając zły humor.
Jego Eminencja za całe powitanie wykonał gest oznaczający "spocznij"
i nie zatrzymując się rzucił lapidarne pytanie:
- Czin?
Chodziło o księdza Czina Bjonbanga,
niezwykle uzdolnionego Koreańczyka i stenografisty Jego Eminencji do
specjalnych poruczeń. Czin też miał się dzisiaj stawić do pracy. Manuguerra
skinął głową. Czin czekał w bocznym pokoju na wezwanie kardynała. Maestroianni
z zadowoloną miną zniknął za drzwiami swego gabinetu.
Kardynał sekretarz stanu żwawo
zatarł ręce na myśl o czekającym go ważnym i złożonym zadaniu, które miał do
wykonania dzisiejszego dnia. Piastując urząd sekretarza stanu, zręcznie panował
nad potężnymi wstrząsami, jakim poddana była wszechświatowa organizacja
kościelna na drodze od dotychczasowego apatycznego porządku do Nowego Porządku
Świata. Pod jego kierownictwem sprawy toczyły się gładko od jednej zaplanowanej
pozycji do następnej zaplanowanej pozycji. Nikt nie mógłby powiedzieć, że
Cosimo Maestroianni nie jest zainteresowany przetrwaniem Kościoła
rzymskokatolickiego jako instytucji. Wręcz przeciwnie - wiedział doskonale, że
powszechny charakter tej organizacji i wynikająca stąd stabilność
kulturowa to bezcenne aktywa w budowie nowego ludzkiego środowiska na
ziemi.
Z drugiej strony organizacją tą
kierował aktualnie papież, który ze względu na swą bezsilność i swoje pozerstwo
na arenie publicznej nie nadawał się zupełnie do oczyszczenia Kościoła w
najważniejszej sprawie - do oczyszczenia sprawowanego przez siebie urzędu
papieskiego. A należało ten urząd oczyścić gruntownie od wszelkiego autorytetu
osobistego. Sprawujący ten urząd - papież - winien zostać włączony w
społeczność biskupów i sprawować taką samą władzę, jak wszyscy biskupi razem i
nie większą niż którykolwiek z nich z osobna.
Teoretycznie rozwiązanie problemu
było proste: zniknięcie ze sceny aktualnego posiadacza urzędu. Lecz usunięcie
papieża za jego życia jest rzeczą nader trudną. Trzeba do tego cierpliwości,
jak przy usuwaniu ładunku wybuchowego, dyskrecji, delikatności. Ponieważ
aktualny papież zbudował sobie solidną pozycję jako światowy przywódca,
należało zadbać o to, by jego usunięcie nie wywróciło całkowicie delikatnej
równowagi światowej.
Jeśli zaś chodzi o strukturę
hierarchii kościelnej, kluczowym zagadnieniem była kwestia jedności. Jedność
papieża i biskupów była bezwzględnie koniecznym warunkiem stabilności Kościoła
jako organizacji instytucjonalnej, dlatego należało zadbać o to, by ta jedność
nie została usunięta wraz z usunięciem słowiańskiego papieża. Dzisiejszego
ranka kardynał miał się właśnie zająć problemem jedności. Zostawiwszy Taco
Manuguerrę na straży i mając Czina Bjobanga jako stenografistę przy biurku,
Jego Eminencja spodziewał się skończyć pracę do południa. W ciągu kilku chwil
rozłożył na biurku potrzebne materiały. Jednocześnie, jakby na dany znak, Czin
zapukał cicho do drzwi i nie tracą czasu na zbędne pozdrowienia, zajął swe
zwykłe miejsce naprzeciwko kardynała. Rozłożył maszynę stenograficzną i czekał.
Maestroianni uważnie przeczytał
notatki. Miał do napisania list w niezwykle delikatnej materii. Chodziło o to,
by przedstawiciele Stolicy Apostolskiej w osiemdziesięciu dwóch krajach świata
przeprowadzili coś w rodzaju ankiety w celu zdiagnozowania poczucia jedności
czterech tysięcy biskupów Kościoła Powszechnego z obecnym Ojcem Świętym.
Stosownie do osobistej teologii kardynała odpowiedzi, jakie otrzyma, będą miały
kapitalne znaczenie. W jego pojęciu bowiem jedność ma charakter dwukierunkowy.
Papież ma jednoczyć biskupów, ci zaś muszą go akceptować jako "papieża
jedności".
Rzecz jasna kardynał zamierzał
zebrać nieformalne opinie biskupów. W pewnym sensie byłby to krok w kierunku
ustanowienia dialogu między Stolicą Apostolską a biskupami opartego na bardziej
realnych podstawach. Dlatego na przykład ważne było zdaniem kardynała zbadanie
kwestii, jakiego rodzaju jedności pożądają biskupi. Odpowiedź na pytanie, do
jakiego stopnia słowiański papież pozostaje w owej pożądanej i koniecznej jedności
z biskupami, a jeśli ta jedność jest zagrożona, co należy zrobić, aby osiągnąć
ową pożądaną i konieczną jedność. Kardynał nigdy by nie użył sformułowania
"wotum zaufania". Gdyby się jednak przypadkiem okazało, że większość
biskupów nie uważa Jego Świątobliwości za papieża jedności, wówczas można by
podjąć dalsze kroki do osiągnięcia wymaganego konsensusu w sprawie konieczności
ustąpienia papieża ze stanowiska.
Trudność polegała na tym, by obrócić
obecną sytuację na dobro Kościoła, nie sugerując w najmniejszym nawet stopniu,
że obecny papież nie jest - bądź mógłby nie być - papieżem jedności. Oficjalnie
w tej kwestii nie mogło być żadnej wątpliwości. Oficjalnie papież i biskupi
nigdy nie cieszyli się większą jednością niż obecnie. Z drugiej jednak strony było
rzeczą zgoła możliwą, a nawet prawdopodobną, że istnieje pokaźna liczba
biskupów, którym nie dano możliwości wyrażenia swych wątpliwości w
przedmiotowej kwestii. Intencją kardynała było stworzenie im warunków do
szczerej wypowiedzi.
Ponieważ żaden watykański sekretarz
stanu przy zdrowych zmysłach nie zwróciłby się w tej sprawie bezpośrednio do
biskupów, Maestroianni miał w głowie plan działania w postaci piramidy. List,
jaki zamierzał napisać tego ranka, miał trafić do personelu dyplomatycznego,
pozostającego w gestii sekretarza stanu, a więc nuncjuszy, delegatów,
wysłanników apostolskich, wikariuszy apostolskich, wysłanników specjalnych itd.
Zgodnie z wytycznymi, jakie miały być zawarte w liście, dyplomaci ci ze swej
strony mieli działać za pośrednictwem narodowych konferencji episkopatu. Rzecz
polegała na tym, że biskupi, otoczeni najróżniejszymi ekspertami w trakcie
Soboru Watykańskiego II, przyzwyczaili się do polegania na opiniach ekspertów.
Jednym słowem list, który kardynał
zamierzał naszkicować tego ranka z przeznaczeniem dla swych kolegów dyplomatów,
miał być tylko krokiem na drodze do osiągnięcia wytyczonego celu. Lecz był to
krok kluczowy i niezmiernie delikatny. Wymagał on pięknych słówek skrywających
brutalne pytania.
Tego ranka solenne milczenie księdza
China było doskonałą pożywką dla rozpalonej do czerwoności wyobraźni
Maestroianniego. W bezbłędnych sformułowaniach - ambiwalentnych, lecz nie
dwuznacznych - zawarł sugestię, choć nie została ona wyrażona wprost, że
jedność można przedefiniować w celu jej odnowienia. A zarazem zdania listu nie
pozostawiały żadnej wątpliwości, że celem działania Jego Eminencji jest tylko i
wyłącznie ochrona i wspieranie tej drogocennej jedności.
I właśnie w tym momencie najwyższej
koncentracji, gdy kardynał nie widział już nic prócz słów ukazujących się przed
oczyma duszy - pukanie do drzwi rozległo się echem pioruna w jego uszach.
Pochylony nad papierami trzymanymi w ręce, poczerwieniały na twarzy, kardynał
spojrzał ponad okularami na intruza. Taco Manuguerra, lękając się wejść do
środka, wysunął ostrożnie głowę zza framugi drzwi.
- Telefon, Eminencjo.
- Zdaje się, że wyraziłem się jasno,
aby mi nie przeszkadzano...
- Jego Świątobliwość, Eminencjo -
wykrztusił Taco.
Kardynał wyprostował się, jak rażony
prądem elektrycznym.
- Jego Świątobliwość! - wykrzyknął
upuszczając trzymane w ręku papiery.
Gniew i rozpacz sprawiły, że głos
jego zabrzmiał falsetem.
- Miał być w Alpach francuskich i
modlić się!
Znając swoje miejsce i powodowany
dyskrecją, ksiądz Chin zerwał się z krzesła i skierował ku drzwiom. Lecz
kardynał schwycił go za rękę i posadził z powrotem za biurkiem. Muszą skończyć
list! Stenograf posłusznie usiadł na krześle i z przyzwyczajenia zawisł
wzrokiem na wargach kardynała.
Maestroianni odczekał kilka chwil, chcąc
odzyskać równowagę, po czym podniósł słuchawkę.
- Sługa Waszej Świątobliwości!...
Nie, Wasza Świątobliwość, absolutnie nie. Pro prostu nadrabiam zaległości.
Słucham, Wasza Świątobliwość, o co chodzi?
Czin widział, jak oczy kardynała
robią się okrągłe ze zdumienia.
- Rozumiem, Wasza Świątobliwość,
rozumiem.
Maestroianni chwycił pióro i
notatnik.
- Bernini? Proszę mi pozwolić
zanotować tytuł. Noli Me Tangere... Rozumiem... Nie, Wasza
Świątobliwość, nie miałem okazji, myślałem, że Bernini tworzył tylko dzieła
dużych rozmiarów. Kolumny, ołtarze i tak dalej... Gdzie, Wasza Świątobliwość?
Ach tak, Kolegium Angelicum... Tam to Wasza Świątobliwość widział? A czy wolno
spytać, kiedy to było, Wasza Świątobliwość?... Aha, w roku 1948... Tak.
Oczywiście, szczyt artystycznego wyrazu...
Kardynał uniósł oczy do nieba, jakby
chciał powiedzieć: ty widzisz, Panie, czym ja tu się muszę zajmować.
- ... Zajmę się tym natychmiast...
Powiedziałem natychmiast, Wasza Świątobliwość. Chyba są jakieś zakłócenia na
linii... Proszę powtórzyć, Wasza Świątobliwość... Oczywiście, że musi tam nadal
być... Sainte Baume też jest tam nadal. Mam na myśli posąg Berniniego...
Słusznie, Wasza Świątobliwość, posągi nie chodzą... Czy dobrze słyszałem, Wasza
Świątobliwość? Powiedział Wasza Świątobliwość: dwie godziny?
Maestroianni spojrzał na zegarek.
- Nie dosłyszałem, Wasza
Świątobliwość: kto?... Psy, powiedział Wasza Świątobliwość?... Ach, rozumiem.
Psy Pana - Domini canes. Dominikanie prowadzą Kolegium Angelicum. Widzę,
że świeże górskie powietrze wprawia Waszą Świątobliwość w doskonały humor...
Kardynał zaśmiał się z przymusem, a
Czin poznał go po jego napiętej twarzy, ile musiał go kosztować ten śmiech.
- Tak, Wasza Świątobliwość, mamy
numer faksu... dwie godziny... Z pewnością, Wasza Świątobliwość... Wszyscy
czekamy na powrót Waszej Świątobliwości... Dziękuję, Wasza Świątobliwość... Życzę
szczęśliwego powrotu.
Kardynał odłożył słuchawkę. Przez
chwilę siedział nieruchomo z twarzą wykrzywioną gniewem i frustracją,
zastanawiając się gorączkowo, jak by tu szybko i sprawnie zaspokoić życzenie
papieża, by móc wrócić do naprawdę ważnej sprawy, jaką był list na temat
jedności. Nagle olśniła go myśl, i w duchu, acz niechętnie, przyznał rację
papieżowi. Jeśli ten posąg - spojrzał na notatkę nagryzmoloną w notesie - jeśli
to Noli me Tangere Berniniego znajduje się w Colegium Angelicum, a
Colegium Angelicum należy to dominikanów, to najlepiej będzie obarczyć ich tym
doprawdy śmiesznym zadaniem.
Jego Eminencja nacisnął guzik
interkomu.
- Proszę księdza, proszę odszukać
ojca generała dominikanów. Proszę mnie z nim natychmiast połączyć.
Podjąwszy tę decyzję, Maestroianni
uspokoił się nieco, wziął do ręki notatki i spróbował się na powrót
skoncentrować. Ale kiedy miał już na końcu języka idealne sformułowanie,
zadźwięczał interkom.
- Ojciec generał wyszedł -
poinformował Manuguerra.
- Dokąd?
- Tego nikt nie wie, Eminencjo. Jest
sobota...
- Wiem, jaki dzisiaj jest dzień -
powiedział niecierpliwie Maestroianni.
Był pewien, że ktokolwiek u
dominikanów odebrał telefon Manuguerry, doskonale wiedział, gdzie jest ich
generał. Znajdował się w takim stanie ducha, że gotów był uwierzyć, że cały
Zakon Kaznodziejski wie, gdzie w tej chwili przebywa generał zakonu Damien
Slattery. Że wszyscy na świecie to wiedzą, prócz jednego sekretarza stanu.
Ale uspokoił się szybko. Problem
sprowadza się do tego, jak odnaleźć tego chytrego Irlandczyka, nie tracąc czasu
na wydzwanianie. Kiedy zdał sobie sprawę z istoty problemu, nasuwała się jedyna
logiczna odpowiedź.
- Proszę ściągnąć tu księdza Aldo
Carneseccę. Natychmiast. Na pewno jest w Pałacu, chociaż to sobota rano. I
proszę zamówić dla niego samochód z kierowcą, niech czeka przed głównym
wejściem za dziesięć minut. Teraz, proszę księdza! Teraz!
- Si, si, Eminenza! Subito!
Subito!
Czin był pewien, że kardynał nie
będzie mógł skupić się na dyktowaniu, dopóki nie pozbędzie się całkowicie tego
problemu. Usiadł wygodnie na krześle i czekał. Jako stenograf sekretarza stanu
do specjalnych poruczeń, Koreańczyk doskonale się orientował, że Jego Eminencja
i Jego Świątobliwość od dawna są ze sobą na noże. Widząc, że zdenerwowanie nie
opuszcza Jego Eminencji, zaliczył punkt Jego Świątobliwości.
IV
Ksiądz Carnesecca ulegał zapewne
całkiem innym pokusom niż większość ludzi.
Od dwunastu lat - od tamtego dnia,
gdy sekretarz stanu kardynał Vincennes wezwał go do udziału w podwójnym
przeglądzie dokumentów papieskich - było dla niego bardziej niż pewne, że
Vincennes rozwiązał zagadkę podwójnie zapieczętowanej koperty oznaczonej przez
dwóch papieży adnotacją "Ściśle osobiste i ściśle tajne". Człowiek
tak jak on znający Watykan od podszewki, wiedział także, że ludzie tacy, jak
Vincennes i jego następca lubią mścić się na zimno, ale mszczą się zawsze.
Z drugiej jednak strony zdawał sobie
sprawę, że wyjątkowa wiedza i doświadczenie zdobyte przez niego w ciągu
dziesięcioleci służby watykańskiej zawodowego podwładnego były użyteczna dla
takich ludzi jak Vincennes i jego następca, podobnie jak oni z kolei byli
użyteczni dla Stolicy Apostolskiej. Wykwalifikowani i doświadczeni podwładni
należeli do rzadkości. Dlatego jego losy mogły się ważyć jeszcze przez wiele
lat na szali użyteczności i odpłaty, dopóki - nagle i niespodziewanie - nie
nadejdzie dzień zemsty. Aż do tego momentu był względnie bezpieczny.
Mimo to zachowywał środki
ostrożności. Ale nawet w tak zaawansowanym wieku - był już po siedemdziesiątce,
lecz wciąż zdrowy i dziarski - pozostał sobą. Człowiek o niezachwianej
prawości, ceniony przez tych, którzy uważali go za "człowieka
zaufanego", zachował żywą wiarę kapłańską. Był więc uważny i ostrożny, ale
nie na modłę ostrożności, jaką kieruje się świat. Był uważny na modłę księdza.
Innymi słowy mniej się interesował niebezpieczeństwem za plecami niż
niebezpieczeństwem zagrażającym jego nieśmiertelnej duszy.
Ogólnie rzecz biorąc tego ranka
Carnesecca zareagował na nagłe wezwanie przez kardynała Mastroianniego, tak jak
reagował zawsze: szybko, bez zdziwienia i bez paniki. Rozkaz kardynała był
lakoniczny i kategoryczny: miał wyciągnąć choćby spod ziemi generała
dominikanów Damiena Stattery'ego i kazać mu natychmiast połączyć się
telefonicznie z sekretariatem stanu. Nie otrzymawszy żadnych dokładniejszych
instrukcji, Carnesecca odczuł pokusę, by wykorzystać zlecenie kardynała do
odbycia miłej wycieczki. Siedzieć sobie wygodnie w samochodzie, który przysłał
po niego kardynał, oddając się błogiej bezczynności, do której był tak
nienawykły, kazać kierowcy jechać do oficjalnej kwatery głównej - zwanej w
Rzymie po prostu kwaterą - tego, jak i każdego innego generała dominikanów,
czyli do klasztoru Św. Sabiny na zboczu Awentynu w południowo-zachodniej
dzielnicy miasta.
Problem w tym, że Carnesecca
doskonale wiedział, że w klasztorze św. Sabiny nie znajdzie ojca Damiena
Slattery'ego. Albowiem kardynał Maestroianni miał całkowitą rację, myśląc, że
cały zakon dominikanów wie, gdzie szukać ojca generała. Wiedział to także Aldo
Carnesecca. Z uwagi na to, że sprawa była pilna, ksiądz Carnesecca z żalem
kazał się zawieźć do pewnej restauracyjki w suterenie niedaleko Panteonu zwanej
U Springy'ego.
WHO'S WHO IN
"WINDSWEPT HOUSE"
A KEY TO THE
CHARACTERS IN FR. MALACHI MARTIN'S "WINDSWEPT HOUSE"
TRADITIO Traditional Roman Catholic Network
Copyright
1994-2007 CSM. Reproduction prohibited without authorization.
Last Revised: 07/11/07
The following is a possible key relating the fictional names used in
Fr. Malachi
Martin's Windswept House to the real persons involved.
1. Jean-Claude
Cardinal de Vincennes - Jean Cardinal Villot (deceased)
2. Cosimo
Cardinal Maestroianni - Agostino Cardinal Casaroli (deceased)
3. Silvio
Cardinal Aureatini - Achille Cardinal Silvestrini, Cong. Oriental
Church
4. Leo
Cardinal Pensabene - Pio Cardinal Laghi, Congregation of
Christian
Education
5. Cardinal
Moradian - Gregoire Pierre Cardinal Agaganian (deceased)
6. Cardinal Karmel
- Jean-Marie Cardinal Lustiger, Paris
7. Leonard
Cardinal Boff - Basil Cardinal Hume, Westminster (deceased)
8. Aviola
-Silvano Cardinal Piovanelli, Florence
9. Cardinal
Sturz - Franz Cardianl Koenig, Vienna (retired)
10. Cardinal
Leonardine - Joseph Cardinal Bernardin, Chicago
(cf. also
Cardinal of Century City and Archpriest in South Carolina)
- priest who
assisted in the Satanic "Enthronment of the Fallen Angel
Lucifer"
ceremony in
the U.S. referred to in the book
11. German
Jesuit Cardinal - Augustin Cardinal Bea, S.J. (deceased)
12. Bp.
"Leo" James Russeton - Bp. John Russell (deceased 1993)
13. Otto
Sekuler - real person/name not disclosed, a member of the KGB
14. Frater
Medico - Agnes' father, an M.D. (deceased)
15. Aldo
Carnesecca - real person/name not disclosed (deceased)
16. Msgr. Daniel Sadowski - Msgr. Stanislao Dziwisz
17. Msgr.
Taco Manuguerra - Msgr. Agosto Bueno
18. Jean
Cardinal de Bourgogne - John Cardinal Cody
19. Fr.
Damian Slattery, O.P. - composite of Michael Cardinal Browne, O.P.,
and
a living former U.S. Dominican, perhaps Fr. Fiore
20. Fr.
Christian Thomas Gladstone - composite of 3 priests
21. Mrs.
Francesca Gladstone - elderly woman, still living
22.
Windswept House - Galveston Island, Texas
23. Cyrus
Benthoek - Bill Morrell (deceased)
24. J.J.
Cardinal O'Cleary - John Cardinal O'Connor, New York (deceased)
25. Piet
Cardinal Svensen - Leo Cardinal Suenens, Belgium
26. Local
Chapel/SSPX "Danbury" - Dickinson, TX, chapel of the SSPX
27. Fr.
Angelo Gutmacher - P. Schmidt, Cardinal Bea's secretary
28. Giacomo
Cardinal Graziani - Angelo Cardinal Sodano, Vatican Secretary
of State
29. Noah
Cardinal Palombo - Virgilio Cardinal Noe, Vatican (retired)
30. Michael
Continho, S.J. - Carlos Cardinal Martini, S.J., Milan
31. Victor
Venable, OFM - Fr. Vaughan
32. Serozha
Gafin (Moscow) - A. Golovin
33. Gibson Appleyard
(U.S.A.) - composite of J. Hale, State Department, and
William
Colby, C.I.A.
34. Rev.
Herbert Tartley, Church of England - former Archbishop of Canterbury
35. Nicholas
Clatterbuck - real person, still living
36. Dr.
Ralph Channing - real person, still living
37.
Cliffview House - 304? Riverside Drive, New York
38. Jacques
Deneuve (banker) - K. Schwab, World Trade Organization
39. Gynneth
Blashford (publisher) - Bertelsmann
40. Brad
Gerstein-Snell (communications) - Ted Turner
41. Sir
Jimmie Blackburn (South Africa, diamonds) - James Goldsmith
42. Kyun Kia
Moi (Korea) - real person, still living
43. Bp.
Novacy - Abp. Pavel Hnilica
44.
Maldonado (I.R.A.) - Sig. Alberico Novelli
45. Card.
Amedeo Sanstefano (I.R.A.) - Silvio Cardinal Oddi (deceased)
46. Bp.
Kevin Rahilly (CT) - Abp. John Whealon, Hartford (deceased)
47. Bp.
Primas Rochefort (NY) - Bp. Matthew Clark, Rochester
48. Bp.
Bruce Longbottham (MI) - Bp. Kenneth Untener, Saginaw (deceased)
49. Abp.
Cuthbert Delish (WI) - Abp. Rembert Weakland, Milwaukee (retired)
50. Bp.
Manley Motherhubbe (NY) - Bp. Howard Hubbard, Albany
51. Bp.
Raymond Luckenbill (MN) - Bp. Raymond Lucker, New Ulm
52. Bp.
Ralph Goodenough (IL) - composite of Chicago auxiliaries
53. Sr. Fran
Fedora (Seattle) - Fran Ferder
54. Sr.
Helen Hammentick (New Orleans) - ?
55. Sr.
Cherisa Blaine (Kansas City) - Sr. Theresa Kane
56.
"Capstone" - real person, still living
57. Card.
Schuyteneer (Belgium) - Godfried Danneels, Belgium
58. Card.
Azande (Gold Coast) - Francis Arinze, Congregation of Saints
59. Card.
Reinvernunft - Joseph Cardinal Ratzinger, Congregation for the
Doctrine
of the Faith
60. Abp.
Canizio Buttafuoco - Abp. Gianni Danzi, Office of Secretary of State
61. Holy
Angels House - Dominican House of Studies, River Forest, IL
62. Fr.
George Haneberry - Fr. Donald Goergen, O.P., former provincial of
Chicago
Dominicans, author of "Sexual Celibate”, now at an ashram in
Kenosha, Wisconsin
63. Fr. Avonodor
(Chicago Chancery) - Msgr. John Roche, Archdiocese of Chicago, friend of
Joseph Louis Cardinal Bernardin; now works for Helene Curtiss
Cosmetics, Chicago
64. Fr.
Lotzinger (Willowship) - Fr. Robert Lutz, St. Norbert's Church,
Northbrook,
IL
65. Sr.
Angela - Alice Halpin, Lutz's school principal, former nun
67. Fr.
Keraly (Harding) - fictitious name, or perhaps Fr. Kealy
68. Fr.
Goerge Hotelet, O.P. - Fr. Georges Cottier, O.P., Rome, a papal
theologian
69. Dr.
Carlo Fiesole Marraci - Giovanni Baptista Marini-Bettolo Marcioni
70. Fr.
Sebastian Scalabrini - Francis E. Pellegrini, murdered on May 30, 1984 in
the process of exposing a satanic cult in Chicago
- Bruno Maselli – Giulio di Bernardo (Grand Orient of Italy)
- Century City – Chicago
Bardzo długi wywód, który mnie nie interesuje. Zainteresował mnie nagłówek i dlatego pozostawiam te słowa. Wiem dlaczego jak też z czyjej woli tu i teraz żyję, ale wybacz że zapytam, czy Ty wiesz? Pozdrawiam Cię Tadeuszu :) Miłego dnia życzę...
OdpowiedzUsuń