Z 11 Apostołami opuścił Jezus wieczernik i poprowadził ich boczną drogą
przez dolinę Jozafata ku Górze oliwnej.
Księżyc wychylał właśnie swą jasną tarczę z poza gór; a było to przed
pełnią. Duszę Jezusa już zaczynał ogarniać
smutek, zwiększający coraz bardziej się. Idąc przez dolinę Jozafata,
rzekł Jezus do Apostołów: „Tutaj przyjdę
kiedyś znowu, w owym ostatnim dniu, nie tak ubogi i opuszczony jak
teraz, sądzić cały świat; wtenczas to wielu
wołać będzie w trwodze: góry przykryjcie nas!" Uczniowie nie rozumieli słów tych Jezusa,
mniemali jak już nieraz tego wieczora — że
Jezus z osłabienia i znużenia mówi od rzeczy. Szli tak, przystając często i wciąż rozmawiając z Jezusem.
Raz rzekł im Pan: „Wszyscy zgorszycie się ze Mnie tej nocy, gdyż napisano jest:
Uderzę pasterza a rozproszą się owce. Lecz
gdy zmartwychwstanę, uprzedzę was do
Galilei." Skutkiem
przyjęcia Najśw. Sakramentu, tudzież
serdecznej, a uroczystej przemowy Jezusa w wieczerniku, byli Apostołowie pełni natchnienia, zapału
i czułości. To też cisnęli się teraz koło Jezusa, na różny sposób okazując Mu
swą miłość i obiecywali nigdy Go nie opuścić. Gdy mimo to Jezus przepowiadał
im, że tak się stanie, Piotr, jak zwykle najgorliwszy, zawołał: „Choćby nawet
wszyscy się. zgorszyli, to ja się nie zgorszę." Na co odrzekł mu Jezus:
„Zaprawdę, powiadam ci, właśnie ty zaprzesz się Mnie trzykroć tej nocy, nim kur
zapieje." Piotr nie chciał nawet przypuścić
coś podobnego, więc rzekł jeszcze:
„Choćbym na wet miał na śmierć pójść z Tobą, to jeszcze nie zaprę się
Ciebie." Podobnie zapewniali i inni. Tak szli dalej, przystając często, a
Jezus czuł coraz więcej opadającą Go tęsknotę.
Apostołowie starali się wszelkimi siłami wytłumaczyć Mu ten smutek na
sposób ludzki i zapewnić Go, że nie ma się czego lękać i trwożyć. Jednak, choć
z uporem trwali przy swoim, daremne były ich perswazje, więc zniechęciwszy się, zaczęli wątpić i już pokusa zaczynała się wciskać do ich serc.
Obchodząc boczną
drogą, przeszli przez potok Cedron po innym moście, nie
po tym, którędy później wiedziono pojmanego
Jezusa. Szli do Getsemane, oddalonego równe pół godziny drogi od wieczernika; gdyż od wieczernika do
bramy wiodącej do doliny Jozafata, idzie się
kwadrans, a stąd do Getsemane także tyle. W ostatnich dniach kilkakroć nocował |tu Jezus z uczniami i nauczał. Miejscowość cała
składa się z kilku otwartych gospód, stojących próżno, i z wielkiego
oparkanionego ogrodu letniego, zasadzonego
szlachetnymi krzewami i mnóstwem
drzew owocowych. Tu było zwyczajne
miejsce zabaw, a także modlitwy. Po
ogrodzie stoją rozrzucone cieniste
altany. Ogród był zwykle zamknięty, lecz wielu mieszkańców, a także
Apostołowie mieli klucze do bramy.
Mieszkańcy, nie mający własnych ogrodów, urządzali tu nieraz uczty i zabawy. Ogród oliwny oddzielony
jest drogą od ogrodu Getsemane i pnie się więcej ku szczytowi góry. Jest to
ustronny zakątek górski, zasadzony drzewami
oliwnymi, pełen grot i tarasów; mniejszy od ogrodu getsemańskiego, nie jest zamknięty,
tylko otoczony wałem z ziemi. Z jednej strony jest więcej pielęgnowany;
i tu są utrzymane w porządku siedzenia,
ławki do wypoczynku, i obszerne,
chłodne groty. Każdy może tu sobie
obrać miejsce ustronne do modlitwy i rozmyślania. Tam, gdzie Jezus poszedł się modlić, jest już okolica dziksza.
Była mniej więcej godzina dziewiąta, gdy Jezus
przybył z uczniami do Getsemane. Niebo
zalane było światłem księżycowym,
ale tu w dole panował posępny mrok. Jezus też smutniał coraz bardziej, a i
Apostołów zdjął niepokój, gdy im oznajmił, że zbliża się już chwila niebezpieczeństwa. Zatrzymawszy się w ogrodzie Getsemańskim, koło altanki
z gałęzi, kazał tu zostać ośmiu Apostołom, mówiąc:
„Pozostańcie tu, a Ja pójdę na Moje miejsce,
się modlić." Wziąwszy zaś z Sobą Piotra, Jana i Jakuba Starszego, przeszedł przez drogę, oddzielającą
jeden ogród od drugiego, i szedł kilka minut nieco pod górę w głąb Ogrodu oliwnego. Nieopisany smutek
napełniał serce Jego; czuł zbliżającą się
trwogę i pokusy. Zauważywszy to Jan,
zapytał Go, jak może tak trwożyć się, On, który dotychczas zawsze wszystkich pocieszał. A Jezus rzekł
mu: „Smutna jest dusza Moja aż do śmierci."
Rozglądnąwszy się w koło, ujrzał Jezus zbliżające się ze wszech stron
strachy i pokusy, jakby kłęby chmur, pełne strasznych mar; wtedy to rzekł do trzech towarzyszów: Zostańcie tu, czuwajcie ze Mną i módlcie
się, abyście nie weszli w pokuszenie!"
Apostołowie pozostali, a Jezus poszedł nieco naprzód; lecz straszliwe
mary tak dalece nacierały na Niego, że w
głębokiej trwodze zboczył na lewo od miejsca, gdzie zostawił Apostołów.
Była tu pod wystającym załomem skalnym grota około, sześć stóp w głąb;
Apostołowie; pozostali od niej na prawo w naturalnym zagłębieniu gruntu. Ziemia
zniżała się łagodnie ku grocie, wejście
zaś do groty osłonięte było gęsto krzewami, zwieszającymi się z wystającej z
góry skały, więc wnętrze groty zasłonięte było zupełnie przed oczami innych.
Gdy Jezus odszedł od Apostołów, zwiększało się i ścieśniało coraz
bardziej tłumne koło straszliwych mar w koło Niego. Serce Pana napełniało się
coraz bardziej smutkiem i trwogą. Z lękiem cofnął się na modlitwę do groty, podobnie jak ktoś szukający schronienia
przed gwałtowną, nawałnicą, lecz, groźne straszydła poszły za Nim i do wnętrza groty, przybierając coraz wyraźniejsze kształty. Zdawało
się, że szczupła ta grota obejmuje w swym wnętrzu ohydne i straszne obrazy wszystkich grzechów, wszystkich
żądz i ich następstw, i kar od upadku pierwszego człowieka aż do końca świata.
I nie darmo obrała na to opatrzność Boża tę grotę; tu bowiem wypędzeni z Raju
Adam i Ewa po raz pierwszy zetknęli się z niegościnną ziemią, tu w tej grocie
opłakiwali grzech swój, z lękiem patrzyli w przyszłość. — A teraz Jezus
przyjmował tu na Siebie grzechy całego świata, będące wynikiem tego jedynego
grzechu pierworodnego. — Łaską Bożą oświecona,
czułam wyraźnie, że Jezus zgadzając się teraz na zniesienie czekających
Go mąk, ofiarowując Siebie samego na zadosyćuczynienie
Boskiej sprawiedliwości za grzechy świata, Boskość Swą niejako ściślej połączył
z Najśw. Trójcą, by z nieskończonej dla nas miłości, oddać się za grzechy
świata całej grozie i ogromowi smutku i cierpienia, głównie w swym
najczystszym, najwrażliwszym
człowieczeństwie prawdziwym, a niewinnym, by tylko ogniem miłości serca
Swego człowieczego uzbroić się przeciw czekającym Go trwogom i cierpieniom. By
zadosyćuczynić za zaczątek i rozwój
wszystkich grzechów i złych żądz, przyjął najmiłosierniejszy Jezus z
miłości ku nam grzesznikom w Swe serce
pierwiastki wszelkiego oczyszczającego
pojednania i mąk zbawczych;
dozwolił, by Jego nieskończone męki, stanowiące zadosyćuczynienie za
nasze nieskończone grzechy, przeniknęły i
przerosły jak drzewo boleści o tysiącznych konarach, każdy członek Jego świętego Ciała, każdą cząstkę Jego świętej duszy. Tak to, oddany samemu owemu Człowieczeństwu, upadł
Jezus twarzą na ziemię, wznosząc w Swym nieskończonym smutku i trwodze gorące modły do Boga. Przed sobą widział w niezliczonych obrazach
grzechy całego świata w całej ich
wewnętrznej ohydzie i przyjmował je wszystkie na siebie; w modłach Swych ofiarował się zadosyćuczynić przez Swe cierpienia sprawiedliwości Ojca Niebieskiego za wszystkie te
winy. Mnóstwo ich było niezliczone, a wśród tego morza ohydy uwijał się
potworny szatan z piekielnym szyderstwem, z
wzrastającą złością przesuwając przed oczami duszy Jego coraz
straszniejsze obrazy grzechów i za każdym
razem odzywając się do człowieczeństwa Jezusa: „Jak to! i to chcesz
wziąć na Siebie? I za to chcesz ponieść karę? Jakże potrafisz za to wszystko
zadośćuczynić?
Wtem od strony nieba, w
której znajduje się słońce, gdy wskazuje na słoneczniku
czas między 10 —11- tą godziną rano,
spłynął ku Jezusowi wąski pas
światła, a po nim spuścił się ku Niemu szereg aniołów, pokrzepiając i umacniając Jezusa upadającego
pod brzemieniem smutku i trwogi. Reszta groty
wypełniona była ohydnymi a strasznymi
obrazami grzechu, a złe duchy napadały ze wszech stron z szyderstwem i złością. Jezus przyjmował
wszystko na Siebie, choć brzemię to
było olbrzymie. Serce Jego, jedyne ze wszystkich
serc, przepełnione było doskonałą miłością Boga i ludzi, więc ta bezdeń ohydy, ta obrzydliwość i ciężar wszystkich grzechów przejmowały to
serce przerażeniem i smutkiem bez miary. A było tam co widzieć; roku nie wystarczyłoby, gdybym chciała wszystko opowiedzieć.
Gdy już cały ten bezmiar winy i grzechów
ludzkich, i licznych jak morze ohydnych mar przesunął się przed duszą Jezusa, a On za to wszystko zgodził
się być ofiarą przebłagalna i sam błagał o
zesłanie na Niego wszelkich mąk i
kar, zaczął szatan trapić Go różnymi
pokusami, jak niegdyś na puszczy. Co
gorsza, podniósł nawet szereg zarzutów
przeciw samemu najczystszemu Zbawicielowi. — „Jak-to? — mówił do Niego —
Ty chcesz wszystko brać na Siebie, a sam nie jesteś czysty! Patrz tu i tu i
tu!" I przy tym rozwijał różne wymyślone na Jezusa cyrografy i z piekielną
bezczelnością podsuwał Mu je przed oczy.
Przypisywał Mu wszystkie błędy Jego
uczniów, wszystkie zgorszenia, jakie innym dali, obwiniał Go o wywołanie zamieszania i nieporządku
przez wprowadzanie na świat jakichś nowości i odstępowanie od starych, tradycją
uświęconych zwyczajów. Jak najwytrawniejszy, najpodstępniejszy Faryzeusz umiał
szatan wynajdywać coraz nowe zarzuty, coraz cięższe, rzekome przewinienia Jezusa. — „Ty — mówił do Pana — byłeś przyczyną wymordowania
dzieci przez Heroda, Ty narażałeś rodziców Swoich w Egipcie na nędzę i
cierpienia, nie chciałeś ratować Jana Chrzciciela od śmierci, rozłączyłeś
wiele rodzin, ochraniałeś wyrzutków społeczeństwa, nie uzdrowiłeś niektórych chorych, skrzywdziłeś Gergezeńczyków, bo dopuściłeś opętanym wywrócić beczkę z
napojem i spowodowałeś utopienie się trzody wieprzów w jeziorze, stałeś się współwinnym Maryi Magdaleny, bo nie
przeszkodziłeś powtórnemu jej upadkowi;
zaniechałeś staranie się o swą rodzinę i marnowałeś „cudze mienie."
Słowem, co tylko kusiciel może zarzucić przy skonaniu zwykłemu człowiekowi, który bez wyższego spowodowania
podejmuje się dokonania takich czynów publicznych, to szatan nasuwał teraz
chwiejnej trwogą duszy Jezusa, by zachwiać Jego wolę; zakryte to bowiem było
przed nim, że Jezus jest Synem Boga, więc kusił Go tylko, jako zwykłego człowieka, ale niepojęcie
sprawiedliwego. A Boski nasz Zbawiciel tak
dalece uniżył się w Swym Najśw. Człowieczeństwie, że dopuścił na Siebie
i tę pokusę, jakiej może doznać umierający święcie człowiek, zastanawiając się nad wewnętrzną wartością
swych dobrych uczynków. By do dna wychylić ten kielich przedwstępnych cierpień,
dopuścił Jezus, by kusiciel, nieświadom Jego Boskości, wytykał Mu wszystkie
dzieła Jego dobroczynności, jako zaciągnięte a nie spłacone jeszcze długi łaski
Bożej. Podstępny kusiciel zarzucał Mu, że chce za innych gładzić winy, a Sam
nie ma żadnej zasługi i ma jeszcze obowiązek
zadośćuczynić Bogu za łaskę, udzieloną do spełnienia niektórych, tak
zwanych dobrych uczynków. Bóstwo Jezusa
dopuściło, by chytry nieprzyjaciel kusił Jego Najśw. Człowieczeństwo,
jakby mógł był kusić człowieka, któryby dobrym swym uczynkom przypisywał, samym
w sobie wartość istotną bez względu na to, że
każdy uczynek zyskuje wartość jedyną dopiero przez łączność z zasługami śmierci krzyżowej naszego Pana i
Zbawiciela. Tak więc przedstawiał kusiciel Jezusowi, że wszystkie Jego dzieła miłości
nie mają żadnej zasługi, że owszem są tylko długiem zaciągniętym u Boga i że
wartość ich uprzedza niejako zasługi nie odbytej jeszcze męki Jezusa — której
nieskończonej ceny nie znał jeszcze kusiciel — i dlatego trzeba jeszcze
zadosyćuczynić za łaskę, otrzymaną do spełnienia
tych dzieł. Pokazywał więc szatan
Jezusowi spisane wszystkie długi, zaciągnięte u Boga za łaskę spełnienia
dobrych uczynków, i wskazując na nie, mówił: „Za to jeszcze i za to nie wypłaciłeś się Bogu." Na ostatek
jeden jeszcze grzech zarzucił Jezusowi, że
sumę, otrzymaną ze sprzedaży
posiadłości Marii Magdaleny w Magdalum, wziął od Łazarza i roztrwonił; z bezczelną zuchwałością rzekł do
Jezusa: „Jak śmiałeś marnować cudzą
własność i szkodę wyrządzać przez to rodzinie? — Widziałam obrazy tych
wszystkich grzechów, których zmazanie brał Jezus na Siebie, czułam wraz z Nim
ciężar wszystkich zarzutów, jakie stawiał Mu kusiciel; bo też w tych grzechach
świata, które Zbawiciel brał na Siebie, widziałam i moje liczne grzechy, a
słysząc pokusy i zarzuty, stawiane
Zbawicielowi, z trwogą odczuwałam w duszy niedostatki własnych mych uczynków i spraw. Współczując z
Boskim mym Oblubieńcem, wciąż spoglądałam na
Niego, modliłam się z Nim i zwalczałam pokusy i wraz z Nim czerpałam
pociechę od aniołów. Ach, Zbawiciel nasz
jak robak wił się pod ciężarem bezmiernego smutku, tęsknoty i trwogi.
Słysząc oszczerstwa i zarzuty, stawiane
przez szatana najczystszemu Zbawicielowi, z
największym tylko wysiłkiem wstrzymywałam się, by nie wybuchnąć gniewem;
gdy jednak zarzucił Jezusowi, że użył dla
Siebie pieniędzy za sprzedaną
posiadłość Magdaleny, nie mogłam już dłużej powstrzymać się i zgromiłam
go gwałtownie: „Jak możesz zarzucać Jezusowi
roztrwonienie tych pieniędzy? przecież
sama widziałam, że Łazarz, oddał Jezusowi tę sumę na cele
dobroczynne, a Jezus wykupił za nią z
więzienia w Tirzie dwudziestu siedmiu
ubogich, opuszczonych ludzi, więzionych za długi."
Z początku klęczał Jezus spokojnie,
pogrążony w modlitwie, lecz powoli, na widok
takiego mnóstwa i ohydy grzechów i
niewdzięczności ludzi względem Boga,
lękać się zaczęła dusza Jego, serce Jego pękało prawie pod brzemieniem
smutku i trwogi, aż wreszcie z drżeniem i lękiem wołać począł do Boga: „Abba Ojcze! jeśli to możliwe, niech
ominie Mnie ten kielich goryczy! Mój Ojcze! Dla Ciebie wszystko jest możliwe. Oddal ten kielich ode mnie!” A
ochłonąwszy trochę, dodał: „Lecz Ojcze, nie Moja, ale Twoja niech się stanie
wola!" Wprawdzie wola Jego jedno była z wolą Ojca, ale że Jezus więcej czuł teraz człowieczeństwem, dlatego
też jako człowiek drżał przed mękami i śmiercią.
Grota tymczasem wciąż przepełniona była
strasznymi marami wszystkich grzechów, złośliwości, zbrodni, mąk, i
niewdzięczności ludzkich, zwiększając wciąż trwogę Jezusa. Zbitą masą cisnęły się do Niego i uderzały nań blade strachy śmierci w najstraszniejszych widziadłach; Jezusa-człowieka
przejmowała trwoga bezmierna przed
ogromem mąk odkupienia. I drżał Pan na całym ciele, a pot trwogi
występował na Niego; łamiąc ręce, chwiał się na wszystkie strony, to znów
podnosił się, ale kolana uginały się pod Nim, nie dając Mu ustać. Zmienił się
prawie nie do poznania, wargi miał zsiniałe, a włosy zjeżone. Było około pół do jedenastej, gdy wstał
cały skąpany w pocie, i chwiejąc się i potykając ciągle, wyczołgał się raczej,
niż wyszedł z groty. Podszedł na lewo w górę i ponad grotą zbliżył się do tarasu,
na którym znajdowali się trzej Apostołowie.
Ci ułożyli się na ziemi jeden koło drugiego, tak, że plecami zwrócony
był każdy ku piersiom drugiego, i zasnęli w
najlepsze ze znużenia, troski i trwogi, by nie wejść w pokuszenie. Jezus, w Swej trwodze śmiertelnej, szedł do nich jako do przyjaciół, szukać
pociechy. Lecz była i inna przyczyna; jako dobry pasterz, który, chociaż sam dotknięty do głębi, daje baczenie na
trzodę, zagrożoną niebezpieczeństwem, tak i
Jezus szedł do Apostołów, wiedząc, że
i ich dręczą pokusy i trwoga. A straszliwe
mary szły wszędzie za Nim, nie
przestając Go dręczyć. Ujrzawszy Apostołów
śpiących, załamał Jezus ręce, osunął się przy nich na ziemię ze znużenia i smutku i zawołał: „Szymonie,
czy śpisz?" Ocknęli się na te słowa śpiący i zerwali z ziemi a Jezus, czując to opuszczenie od wszystkich,
rzekł im: „A więc nawet przez godzinę nie
mogliście czuwać ze Mną?" Teraz
dopiero zauważyli Apostołowie, jak okropnie Jezus jest zmieniony, blady, przemokły potem, jak chwieje się
z osłabienia, drży na całym ciele i ledwo głosu może dobyć. Gdyby nie otaczała
Go znana im aureola świetlna, nie byliby Go poznali. Tak poznali Go wprawdzie, ale co się z Nim dzieje,
nie mogli pojąć. Wreszcie Jan zapytał Go:
„Mistrzu! Co się z Tobą dzieje ? Czy
mam zawołać tamtych uczniów? Czy mamy
uciekać?" Lecz Jezus odrzekł mu: „Gdybym nawet jeszcze drugich
trzydzieści trzy lat żył, nauczał i uzdrawiał, za mało by to było, by zdziałać
to, co muszę spełnić do jutra. Nie trzeba wołać tamtych ośmiu. Pozostawiłem ich
tam, bo widząc Mnie w takiej nędzy, musieliby zgorszyć się ze Mnie; ulegliby
pokusie, zapomnieliby dawnego i wątpiliby o
Mnie. Wy widzieliście Syna
człowieczego przemienionego na górze Tabor, więc teraz możecie widzieć Mnie w zaćmieniu i zupełnym opuszczeniu. Ale czuwajcie i módlcie się, abyście
nie weszli w pokuszenie; duch bowiem jest ochoczy ale ciało mdłe!"
Ostatnie te słowa stosowały się i do Apostołów i do Niego samego; z jednej
strony chciał ich zachęcić do wytrwałości, z
drugiej strony chciał im dać poznać, że przyczyną Jego obecnego stanu jest
słabość ludzkiej Jego natury, wzdrygającej się przed mękami i śmiercią.
Kwadrans mniej więcej rozmawiał Jezus z Apostołami wśród
głębokiego smutku, a potem wrócił do groty,
coraz większą trwogą miotany. Apostołowie z płaczem wyciągali za Nim
ręce, a padając sobie w objęcia, pytali się z osłupieniem: „Co to jest? Co się
z Nim dzieje? Całkiem już jest opuszczony!
Nie umieli dać sobie odpowiedzi na te
pytania, więc zakrywszy głowy, w
smutku wielkim zaczęli się modlić, ale
że nieufność wkradła się po trochę w ich serca, więc łatwo ulegli pokusie i
zasnęli znowu. Reszta Apostołów, pozostałych u wejścia do ogrodu, nie spała
wcale. Ze słów Jezusa i z całego Jego zachowania się tego wieczora odgadli
niepokój, Nim miotający, więc i sami zaniepokoili się do najwyższego stopnia;
błądzili wśród mroku w koło Góry oliwnej, szukając sobie jakich takich
kryjówek. W Jerozolimie cicho było dosyć tego wieczora. Żydzi siedzieli
przeważnie po domach, zajęci przygotowaniami do świąt. Obozowiska dla
przybyłych z prowincji znajdowały się dość daleko od Góry oliwnej. Na ulicach
widać było tu i ówdzie uczniów i przyjaciół Jezusa, rozmawiających z sobą z ożywieniem;
wyglądali jacyś zaniepokojeni, wyczekujący czegoś. Matka Zbawiciela, Magdalena,
Marta, Maryja Kleofy, Maryja Salome i Salome przyszły z wieczernika do domu
Maryi Marka; zaniepokojone rozszerzanymi pogłoskami, wyszły stąd znów za miasto
z przyjaciółkami, by zasięgnąć wiadomości o Jezusie. Tu spotkały się z Łazarzem,
Nikodemem Józefem z Arymatei i kilku krewnymi z Hebron. Niektórzy z nich
pożywali dziś wieczerzę w bocznych salach wieczernika i ci słyszeli dzisiaj ze
smutne przepowiednie Jezusa, częścią zaś dowiedzieli się także od uczniów, więc
przeczuwali, na co się zanosi; dlatego też zasięgnęli oni wieści u znajomych
Faryzeuszów, ale nic się nie dowiedzieli, by przedsięwzięto jakie kroki przeciw
Jezusowi. Uspokajali zatem teraz strwożone niewiasty, że niebezpieczeństwo nie
jest tak wielkie, bo tuż przed świętem nie zechce im się targnąć na Jezusa.
Nie, wiedzieli jednak wcale, że Judasz
już zdrady dokonał. Maryja przeczuwała tę zdradę, więc zwróciła ich uwagę na
to, jak to Judasz nie swój był ostatnimi dniami, a dziś tak nagle wyszedł z
wieczernika, zapewne dla wykonania swych zdradzieckich zamiarów. Mówiła, jak
upominała go nieraz, ale niema już rady dla niego, bo na oślep dąży do zguby.
Tak to Najświętsza Panna przeczuwała niebezpieczeństwo, grożące Jej Synowi,
lecz rady nie było żadnej, więc w końcu wróciła z niewiastami do domu Maryi
Marka.
Wróciwszy do groty z nieodstępnymi Swymi
strachami i smutkami, upadł Jezus na twarz, rozkrzyżował ręce i pogrążył się w
modlitwie do Ojca niebieskiego. Lecz już zaczęła się dla duszy Jego nowa walka,
która trwała trzy kwadranse. Przystąpili doń aniołowie, by przedstawić Mu w
mnogim szeregu widzeń cały ogrom i mąk odkupienia. Ukazali Mu, najpierw całą wspaniałość
i świetność człowieka, jako wizerunku Bożego przed upadkiem i całe jego
zeszkaradzenie i spodlenie po upadku. Wykazali Mu pochodzenie każdego grzechu z
grzechu pierworodnego, istotę i znaczenie wszystkich żądz grzechowych, i ich
straszny wpływ na władze duszy i członki ciała, również istotę i znaczenie wszystkich karzących mąk, przeciwstawionych żądzom
grzechowym. Cierpienie zadosyćczyniące dwojako Mu przedstawili; najpierw jako
cierpienie ciała i duszy, przez Swą mękę równoważne zupełnie z karą, jakiej wymaga
Boska sprawiedliwość za wszystkie grzeszne występki całej ludzkości; po wtóre jako cierpienie,
które, by stać się zadosyć czyniącym za winy całej ludzkości, musiało dotknąć jedyne niewinne człowieczeństwo,
tj. Najśw, człowieczeństwo Syna Bożego, a Ten, biorąc z miłości ku nam wszelką
winę i karę ludzi na Siebie, musiał także wywalczyć zwycięstwo nad oporem Swej
ludzkiej natury przeciw cierpieniom i śmierci. Wszystko to przedstawiali
aniołowie Jezusowi szczegół po szczególe; raz zjawiały się ich całe chóry z
szeregiem obrazów, to znów pokazywali się pojedynczo z główniejszymi
widzeniami. Patrząc na nich, widziałam zawsze, jak wskazywali palcem ku
zjawiającym się obrazom i wiedziałam, co mówili, nie słysząc jednak żadnego
głosu.
Żaden język nie zdoła wypowiedzieć, ile
lęku i boleści musiała przejść dusza Jezusa na widok tego ogromu mąk
odkupienia. Jezus bowiem poznawał nie tylko znaczenie wszystkich mąk zadość
czyniących, stosownie do odpowiednich żądz grzechowych, lecz także znaczenie i
historię wszystkich odnośnych narzędzi męczeńskich; więc nie tylko przerażała
Go myśl o męce, jaką Mu to narzędzie zada, lecz także grzeszna zaciekłość tych,
którzy je wymyślili, zajadłość i złość tych, którzy ich kiedykolwiek używali,
dalej niecierpliwość i narzekania tych wszystkich, których winnie, lub
niewinnie nimi męczono. Wszystko to odczuwał Jezus, bo przyjął na Siebie i
odczuwał grzechy całego świata. A gdy patrzał okiem ducha na tyle męczarń i
mąk, takie przerażenie Go przejmowało, że zaczął się pocić krwawym potem.
Ten
nadmiar boleści w Najśw, człowieczeństwie Chrystusa obudził współczucie w
aniołach. Zaprzestali na chwilę nasuwać Jezusowi nowe obrazy, widać było, że
pragną gorąco udzielić Mu pociechy; zdawało mi się, że wstawiają się za Jezusem
przed tronem Bożym. I w tej chwili nastało jakby chwilowe mocowanie się między
miłosierdziem i sprawiedliwością Boga, a Miłością, składającą Siebie w ofierze.
Ujrzałam w widzeniu Boga, lecz nie jak zwykle na tronie, lecz jako postać
świetlną o niewyraźnych zarysach. Widziałam, jakoby Boska natura Syna wciskała
się niejako w pierś Boga Ojca, zaś z nich wychodził i między nimi wypełniał
przestrzeń Duch święty, a przecież jeden tylko był Bóg. Lecz któż zdoła to
wypowiedzieć? przecież to niezbadana tajemnica Trójcy Przenajświętszej. I ja
też nie tyle widziałam postacie, ile raczej poznawałam to przez formy, a
zarazem otrzymałam wskazówkę, jakoby Boska wola Chrystusa jednoczyła się
ściślej z wolą Boga Ojca, by dopuścić na Najśw. Człowieczeństwo Chrystusa
wszystkie te cierpienia, o których złagodzenie i odwrócenie prosiła właśnie
wśród trwożnej walki ludzka wola Chrystusa. Tak więc Bóstwo Chrystusa,
zjednoczone z Bogiem Ojcem, potwierdzało właśnie na Swe człowieczeństwo wyrok,
o którego odwrócenie ten Chrystus-Człowiek tak gorąco błagał Boga Ojca.
Widziałam to wszystko w chwili, gdy aniołowie wzruszeni pragnęli pocieszyć
Jezusa; i rzeczywiście w tym momencie doznał Jezus lekkiej ulgi. Lecz. wnet
znikły te widzenia, aniołowie opuścili Pana, zabierając z sobą pociechę, a na
duszę Jezusa spadł nowy nawał strasznej trwogi i boleści.
Gdy Zbawiciel na Górze oliwnej poddał się jako prawdziwy,
rzeczywisty człowiek pokusie ludzkiego wstrętu przeciw cierpieniom i śmierci,
gdy przyjął na Siebie wywalczenie pokonania tego wstrętu, będącego istotną częścią
każdego cierpienia, otrzymał kusiciel pozwolenie postąpienia z Nim tak, jakby
postąpił z każdym człowiekiem, który chce uczynić z siebie ofiarę za świętość.
W pierwszej trwodze przedstawił szatan naszemu Panu ze złośliwym szyderstwem
wielkość winy grzechowej, którą Jezus chciał wziąć na Siebie, a posunął swą
napaść tak dalece, że nawet życie Zbawiciela przedstawił jako grzeszne.
Następnie w drugiej trwodze otrzymał Jezus obraz wielkości wszystkich mąk
odkupienia w całej ich wewnętrznej grozie; stało się to przez aniołów, bo nie
jest rzeczą szatana udowadniać możliwość odkupienia. Ten szatan kłamstwa i
rozpaczy nie może być objawicielem Boskiego miłosierdzia. Gdy już Jezus
zwycięsko przebył te wszystkie walki ze szczerym poddaniem się woli Ojca swego
niebieskiego, pojawiły się duszy Jego nowe straszne mary; obudziła się w Nim
mianowicie troska, jaka budzi się w każdym sercu ludzkim przed złożeniem
ofiary; zapytywał sam Siebie: „Jaki będzie wynik, jaki plon tej ofiary?" A
w odpowiedzi na to otoczyły Go widziadła tak strasznej przyszłości, że serce
Jego kochające na nowo ścisnęło się niezmiernym bólem i trwogą.
Na pierwszego Adama spuścił Bóg sen, a otworzywszy mu bok, wyjął
jedno żebro; z żebra tego urobił niewiastę Ewę, matkę wszystkich żyjących, i
przyprowadził ją do Adama. Ten zaś rzekł: „To kość z kości mojej i ciało z
ciała mego; mąż opuści ojca i matkę i pójdzie za żoną swoją i będą dwoje w
jednym ciele."—Tak ustanowione było małżeństwo, o którym napisane jest:
„Sakrament to wielki, powiadam jednak, iż w Chrystusie i w Kościele." I
tak się rzecz miała; Chrystus bowiem, nowy Adam, miał także spuścić na Siebie
sen, — sen śmierci krzyżowej; z otworzonego Jego boku miała powstać nowa Ewa,
Jego dziewicza oblubienica, matka wszystkich żyjących, tj. Kościół. Jej chciał
Jezus, dać krew odkupienia, wodę oczyszczenia i Ducha Swego, trzy rzeczy, które
świadectwo dają o Nim na ziemi. Chciał dać jej święte Sakramenty, by była czystą,
niepokalaną, świętą Jego oblubienicą. On sam miał być jej głową, a my
członkami, poddanymi głowie, mieliśmy być kością z kości Jego, ciałem z ciała
Jego. Przyjmując człowieczeństwo, ofiarując się umrzeć za nas, opuścił Jezus
także Ojca i Matkę, a poszedł za oblubienicą Swoją, Kościołem, zjednoczył się z
nią w jedno ciało, żywiąc ją Najśw. Sakramentem Ołtarza, w którym odbywa
ustawicznie duchowe zaślubiny z nami; ofiarował się przebywać na ziemi ze Swą
oblubienicą, Kościołem, dopóki my wszyscy w niej i z Nim nie zgromadzimy się w
Niebie. On też powiedział: „Bramy piekielne nie przemogą go." Chcąc
wprowadzić w czyn tę miłość nieskończoną dla grzeszników, stał się Jezus sam
człowiekiem, bratem grzeszników, by wziąć na Siebie karę za wszystkie winy.
Upadał pod brzemieniem smutku na widok wielkości tej winy i ogromu mąk
jednawczych, a jednak z radością poddał się woli Ojca niebieskiego i zgodził
się być ofiarą przebłagalną. A oto teraz przedstawiły Mu się przed oczy
wszystkie cierpienia, walki i zniewagi, jakie miał ponieść przyszły Kościół,
Jego oblubienica, którą postanowił odkupić tak drogą ceną Krwi Swojej przenajświętszej. Musiał patrzeć
na najboleśniejszą dla Niego niewdzięczność
ludzką.
Przed duszą Jezusa stanęły jak żywe wszystkie przyszłe cierpienia Jego Apostołów,
uczniów i przyjaciół; widział, jak małym będzie z początku Kościół, jak
później z Jego wzrostem pojawią się zaraz kacerstwa i schizmy, w których przez pychę i nieposłuszeństwo
pod różnymi formami próżności i pozornej samoobrony powtórzy się cała historia
upadku grzechowego. Widział chytrość,
przewrotność i złość mnóstwa chrześcijan, różne rodzaje kłamstwa i
oszukańczych wykrętów dumnych nauczycieli; widział wszystkie świętokradzkie zbrodnie występnych kapłanów i straszne
następstwa tego; widział ohydne spustoszenia
w królestwie Bożym na ziemi, w tej świątnicy
ludzkości niewdzięcznej, którą właśnie zamierzał odkupić i umocnić
własną Krwią i życiem wśród mąk niewysłowionych.
Tak przeciągały przed duszą bolejącego Jezusa w
niezliczonych rzędach obrazów zgorszenia i
występki wszystkich stuleci aż po nasze czasy i dalej aż do skończenia
świata, we wszystkich objawach chorobliwego
obłąkania, pysznego fałszu, zaciekłego zagorzalstwa, fałszywego proroctwa, heretyckiej zatwardziałości i
złośliwości. Wszyscy odszczepieńcy, samozwańcy, fałszywi nauczyciele, obłudni
naprawcy, uwodziciele i uwiedzeni, wszyscy
szydzili zeń i dręczyli Go, że nie jest przybity do krzyża odpowiednio i
dogodnie dla ich pożądliwości i wytłumaczenia ich pychy; więc darli i rozdzierali
między siebie całodzianą szatę Kościoła Jego. Tłumy ich zniewalały Go,
wyszydzały i zapierały się Go.
Tłumy znów przechodziły mimo Niego, dumnie wzruszając ramionami i
wstrząsając głową, chociaż wyciągał ku nim zbawcze ramiona, i szły prosto ku
przepaści, ich pochłaniającej. Mnóstwo wreszcie było takich, którzy nie śmieli
jawnie zaprzeć się Go, ale ze wstrętem
niewieściuchów milczkiem pomijali
rany Kościoła, które sami pomagali rozdzierać, omijali Kościół, jak Lewita owego nieszczęśliwego, który wpadł między zbójców. Odłączali się od
Jego poranionej oblubienicy, Kościoła, jak
niewierne, tchórzliwe dzieci opuszczają w nocy matkę, napadniętą przez zbójców i morderców, którzy weszli przez
wrota, nie przez nich należycie
strzeżone. I musiał z bólem patrzeć
Jezus, że zamiast bronić tę matkę, Jego
oblubienicę, szli za opryszkami, unoszącymi
zdobycz na puszczę, za złotymi naczyniami i porozrywanymi klejnotami.
Patrzał z bólem, jak od- dzieleni od
prawdziwej winnicy chronili się pod dzikie latorośle. Jak błędne owce,
oddane na pastwę wilków, błąkali się po lichym pastwisku, gnani przez
najemników, a nie chcieli wejść do owczarni
dobrego pasterza, który dał życie za owce swoje. Błądzili bez ojczyzny i
schronienia, a umyślnie nie chcieli widzieć miasta Jego, położonego na wysokiej górze tak, że musi być wszystkim
widzialne. Rozproszeni, bez łączności, dali się miotać zmiennym wichrom na piaskach pustyni, a nie chcieli
widzieć domu Jego oblubienicy, Kościoła
Jego zbudowanego na opoce, przy którym przyrzekł być aż do końca dni i
którego nie przemogą bramy piekielne. Nie chcieli wejść przez wąską bramę, by
nie potrzebowali zginać karku. Woleli iść za tymi, którzy kędy, indziej, a nie drzwiami weszli do
owczarni. Budowali różnorakie chwiejne domki na piasku bez ołtarza i ofiary, z
wietrznikami na dachu, do których stosowali swą naukę. Stąd też we wszystkim
sprzeciwiali się sobie, nie mogli się zrozumieć, i nie mieli trwałego miejsca.
Chatki swe chwiejne walili często, a zwaliska rozbijali do reszty o niewzruszony kamień węgielny Kościoła.
Ciemności panowały w ich chatkach, a nie szli do światła, zatkniętego na
świeczniku w domu oblubienicy; błąkali się na zewnątrz z zamkniętymi oczyma
naokoło zamkniętego ogrodu Kościoła, którego woń jedynie utrzymywała ich przy
życiu. Wyciągali ręce ku mgławicom i urojeniom, szli za błędnymi ognikami,
prowadzącymi ich do bezwodnych studzien; stojąc tu nad brzeg mi rowów, nie
słuchali głosu nawołującej oblubienicy, z dumnym uśmiechem na ustach przymierali
głodem, wywołując litość sług i posłańców, którzy zapraszali ich na gody
weselne. Nie chcieli wejść do ogrodu, bo lękali się cierni ogrodzenia, więc
oszołomiwszy się sami, ginęli, marli z głodu, nie mając pszenicy, i z
pragnienia, nie mając wina; zaślepieni światłem własnego rozumu nazywali
Kościół Słowa, które stało się ciałem, niewidzialnym. Widział Jezus to
wszystko, smucił się i gotów był cierpieć za wszystkich, więc i za tych, którzy
nie chcieli Go widzieć, nie chcieli nieść za Nim krzyża w Kościele, Jego
oblubienicy, której On sam oddał się w Najświętszym Sakramencie, w mieście
Jego, zbudowanym na górze, które nie może zostać w ukryciu, w Jego kościele,
zbudowanym na opoce, którego nie zdołają przemóc bramy piekielne. Wszystkie te niezliczone obrazy niewdzięczności
ludzkiej i złego korzystania z gorzkiej śmierci przebłagalnej mego niebieskiego
Oblubieńca przesuwały się przed Jego oczyma, jużto zmieniając się ciągle, jużto
powtarzając się po kilkakroć, by zwiększyć jeszcze boleść Jego. Szatan zaś w
postaci różnych straszydeł, w Jego oczach porywał i dusił ludzi, odkupionych
krwią Jego, a nawet pomazanych Jego Sakramentem. Widział Jezus i opłakiwał
wszystką niewdzięczność, wszystko zepsucie dawniejszego, teraźniejszego i przyszłego
chrześcijaństwa. Wszystkie te widziadła, jakby żywe istoty, pełne ohydy i szyderstwa,
a powtarzające się ciągle, zdawały się obciążać duszę Jezusa brzemieniem nie do
zniesienia, i trwoga niewysłowiona ogarnęła Jego najświętszą ludzką naturę, a
fałszywy głos kusiciela podszeptywał wciąż Jego człowieczeństwu: „Patrz! za
tyle niewdzięczności musisz ponosić takie cierpienia!" Więc Chrystus, Syn
człowieczy, wił się z bólu i łamał ręce, jakby pchany niewidzialną siłą padał
na kolana i znów się podnosił. Ludzka Jego wola straszną toczyła walkę ze
wstrętem, budzącym się w Nim przeciw niewysłowionym mękom, jakie miał ponieść
za tak niewdzięczne plemię. Walka ta wewnętrzna stała się dla Niego tak ciężką,
że grube krople krwawego potu spływały z Niego strumieniami na ziemię. W ucisku tym bezmiernym spoglądał Jezus
wkoło szukając pomocy, jakby chciał Niebo, ziemię i światła firmamentu wezwać
na świadków Swych cierpień. Zdawało mi się, że słyszę, jak woła: „Ach, czy
możliwym jest znieść takie brzemię niewdzięczności? Dajcie świadectwo o Moim ucisku!”
I rzeczywiście zdawało się, że księżyc i
gwiazdy ruszają się ze swych posad i zbliżają się ku grocie; równocześnie
uczułam, że jaśniej zrobiło się w grocie. Teraz po raz pierwszy zwróciłam uwagę
na księżyc, czego dotychczas nie uczyniłam. Wydał mi się zupełnie inny, niż
zwykle. Nie była to jeszcze pełnia, ale mimo to wyglądał o wiele większy niż u
nas. W środku jego tarczy widać było czarną plamę, wyglądającą jak krążek,
leżący na płask przed nim, a przez otwór w środku tego krążka padało światło na
jeszcze niewypełnioną część tarczy. Czarna ta plama była jakoby górą. W koło
księżyca było świetliste koło, podobne do tęczy.
W czasie tej ciężkiej walki począł Jezus
głośno utyskiwać. Głos ten doszedł do uszu trzech Apostołów, więc zerwali się z
przestrachem i nasłuchiwali chwilę z wzniesionymi rękoma, wreszcie chcieli
pospieszyć do groty. Piotr wtenczas odsunął Jakuba i Jana i rzekł:
„Pozostańcie! ja pójdę sam." Wszedłszy do groty, zapytał: „Mistrzu co się
z Tobą dzieje?" Lecz zaraz wstrzymał się z wahaniem, ujrzawszy Pana w
takim strachu, całego oblanego krwią, a widząc, że Jezus nie odpowiada, i nawet
zdaje się go nie widzieć, powrócił do tamtych dwóch i oznajmił im, że Jezus
wciąż tylko jęczy i wzdycha, a nawet mu nie odpowiedział. Smutek ich przeto zwiększył
się jeszcze; zakrywszy głowy, usiedli i modlili się wśród łez.
Tymczasem
zwróciłam znów uwagę na mego Oblubieńca, zostającego w tak ciężkiej trwodze.
Ohydne obrazy niewdzięczności i nadużycia przyszłych ludzi, których winę
przyjął na Siebie i za których ofiarował się ponieść karę, napływały coraz
gwałtowniej ku Niemu. Walka między wolą Jego
a wstrętem ludzkiej natury przed cierpieniami, nie ustawała jeszcze.
Kilkakrotnie słyszałam, jak wołał: „Ojcze, czy możliwym jest wycierpieć za tych
wszystkich ? O Ojcze, jeśli nie może
ominąć Mnie ten kielich, niech się stanie wola Twoja!" Wśród tłumnych tych
przeobrażeń źle użytego Boskiego miłosierdzia, uwijał się wciąż szatan w rozmaitych
obrzydliwych postaciach, uosabiających zbrodnie. Raz zjawił się jako olbrzym o
ciemnej skórze, to znów jako tygrys, lis, wilk, smok lub gad; nie były to
wprawdzie wiernie oddane postacie tych zwierząt, tylko główne, istotne zarysy,
pomieszane z jakimiś innymi obrzydliwymi formami. Żadne z tych zwierząt nie
było właściwie doskonałym zwierzęciem, bo zohydzały je karykatury, wyobrażające
rozkład, ohydę, przerażenie, opór, grzech, słowem kształty diabelskie;
wszystkie zaś te postacie diabelskie napędzały, uwodziły, dusiły i rozrywały
wobec Jezusa całe tłumy ludzi, dla których odkupienia z mocy szatana, właśnie
Jezus wstąpił na drogę gorzkiej śmierci krzyżowej. Wąż z początku rzadko się
pojawiaj za to na ostatku pojawił się w olbrzymiej postaci z koroną na głowie,
otoczony ze wszystkich stron tłumami wszelkiego stanu i płci, i cała ta chmara
zaciekłych zbirów runęła na Jezusa. Wszyscy uzbrojeni byli w najrozmaitsze narzędzia
katuszy i tortur i oręży wszelkiego rodzaju; chwilami bili się między sobą, to
znów z podwójną wściekłością rzucali się wspólnie na Jezusa. Straszny to był
widok. Wszyscy na wyścigi szydzili, przeklinali, pluli, lali plugastwa różne,
miotali pociski, kłuli i cięli Jezusa. Ich bronie, miecze i włócznie podnosiły się
i opadały jak cepy na ogromnym boisku, a wszystko dybało z wściekłością na to
niebiańskie ziarnko pszeniczne, które dostało się do ziemi i w niej umarło, by
w tysiąckrotnym owocu żywić wszystkich wiecznie chlebem żywota. Widziałam wśród tych tłumów rozjuszonych mar, z
których niejedna wydawała mi się ślepą, Jezusa drżącego, przerażonego, jak
gdyby broń ich rzeczywiście Go dosięgała, weń godziła i zadawała Mu rany.
Chwiał się na wszystkie strony, to się podnosił, to znów upadał. A wąż,
uwijający się w pośród tej hordy, wciąż szczwał ich na nowo do wściekłości, bił
ogonem na wszystkie strony, a kogo obalił lub chwycił w swe sploty, zaraz
dławił, rozdzierał i pożerał. Zdziwiona tym wszystkim, otrzymałam objaśnienie,
że te tłumy niezliczone, dręczące Jezusa, są to wszyscy ci, którzy w
jakikolwiek sposób znieważają Zbawiciela, ukrytego prawdziwie, rzeczywiście i
istotnie w Najśw. Sakramencie z bóstwem i człowieczeństwem, z ciałem, krwią i
duszą, pod postaciami chleba i wina. Rozpoznałam wśród tych wrogów Jego,
wszelkiego rodzaju znieważycieli Najświętszego Sakramentu, tego żywego zadatku
Jego nieprzerwanej, osobistej obecności w Kościele katolickim. W uosobionych
tych marach widziałam najrozmaitsze rodzaje znieważania Najśw. Sakramentu,
począwszy od zaniedbania, nieuszanowania i opuszczenia, aż do wyraźnej pogardy,
nadużycia i najohydniejszego świętokradztwa; począwszy od zwrócenia się ku
bożyszczom światowym, ku pysze i fałszywej wiedzy, aż do błędnych nauk,
niewiary, zaciekłego fanatyzmu, nienawiści i krwawych prześladowań. W tłumie
tym znaleźć było można wszelkiego rodzaju osobniki, i to: ślepych, chromych, głuchych,
niemych, a nawet dzieci nieletnie. Ślepych, którzy nie chcieli widzieć prawdy;
chromych, którzy, widząc ją, nie chcieli przez lenistwo iść za nią; głuchych,
którzy nie chcieli słuchać przestróg Pana i gróźb Jego; niemych, którzy nawet
mieczem słowa nie chcieli walczyć za Niego; wreszcie dzieci w towarzystwie światowych,
zapominających o Bogu rodziców i nauczycieli, przesyconych rozkoszami świata,
otumanionych czczym mędrkowaniem, ze wstrętem odwracających się od rzeczy
Boskich, a ginących na zawsze z powodu ich braku. Widok dzieci w tym tłumie
największą mi sprawiał przykrość, bo przecież Jezus dzieci tak kochał. Między
nimi najwięcej było źle wychowanych i pouczonych, nieuczciwych ministrantów do
Mszy św., którzy nie czcili należycie Jezusa w Najśw. Sakramencie. Wina ich
spadała po części na nauczycieli i niebacznych zarządców świątyń. Wreszcie z
przerażeniem ujrzałam, że do znieważania Jezusa w Najśw. Sakramencie
przyczyniało się także wielu kapłanów rozmaitych stopni hierarchii kościelnej
nawet takich, którzy sami mieli się za wierzących i pobożnych. Z wielu tych
nieszczęśliwców wspomnę jeden tylko rodzaj. Byli to tacy, którzy wierzyli w
obecność żywego Boga w Najśw; Sakramencie, czcili Go i stosownie do tego
nauczali lud, lecz z tej obecności Boga na ołtarzu niewiele sobie robili a
mianowicie nie starali się i nie dbali o pałac, tron, namiot, siedzibę i strój
królewski tego Króla Nieba i ziemi, tj. nie starali się utrzymać w porządku i
schludności kościoła, ołtarza, tabernakulum, monstrancji żywego Boga; dalej,
wszystkich naczyń, sprzętów, ozdób, strojów, wszystkich w ogóle przyborów i
rzeczy kościoła, domu Bożego. Wszystko to pozostawiali ci kapłani w opuszczeniu
na pastwę pyłu, rdzy, zbutwienia i wieloletniego niechlujstwa, a służbę Bożą,
tj. obrzędy religijne odprawiali od niechcenia, opieszale, więc choć jeszcze
nie popełniali istotnego świętokradztwa, ale pozbawiali je zewnętrznej godności
i blasku Bożego. Nie było to zaś przyczyną rzeczywistego ubóstwa, tylko
ospałości uczuć, gnuśności, niedbalstwa, oddania się marnym rzeczom doczesnym,
nieraz także samolubstwa i wewnętrznej śmierci duchownej; a zaniedbanie takie
widziałam nawet w kościołach zamożnych i dostatnich. Owszem, wielu było takich,
którzy zamiłowani w okazałości światowej, pousuwali najwspanialsze i najczcigodniejsze
pamiątki dawnych pobożniejszych czasów, a zastąpili je czczym blichtrem. A to,
co robili bogaci przez zbytek chełpliwości i pychy, naśladowali nierozumnie
ubożsi z braku prostoty i pokory. Przyszedł mi zaraz na myśl nasz biedny
kościółek klasztorny, w którym także stary piękny ołtarz z kamienia przykryto
drzewem, naśladującym marmur, co mnie zawsze bardzo smuciło.
Zniewagi te Jezusa w
Najśw. Sakramencie zwiększało jeszcze wielu zarządców kościoła, którym brakło
na tyle poczucia sprawiedliwości i obowiązku, że ze Zbawicielem obecnym na
ołtarzu trzeba przynajmniej dzielić się tym, co się ma, bo przecież On przez
śmierć oddał się za nas cały, i cały pozostawił nam Siebie w Sakramencie
Ołtarza. Widziałam nieraz, że pod tym względem wyglądało lepiej w mieszkaniach
najuboższych, niż w kościele, przybytku Pana Nieba i ziemi. Jakże gorzko
smuciła Jezusa ta niegościnność i nieużytość, który Siebie samego dał nam za
pokarm? Jakież udręczenie sprawiali Mu tu w Ogrójcu ci wszyscy niedbali Jego
słudzy! Przecież nie potrzeba na to bogactwa, by ugościć Tego, który wynagradza
tysiąckrotnie nawet kubek zimnej wody, podanej pragnącemu. A On sam jakże
spragniony jest za nami! Więc jakże nie ma narzekać, jeśli kubek, podany Mu,
jest brudny, a woda — pełna robactwa. Taka opieszałość stała się nieraz powodem
zgorszenia dla słabych na duchu, przez to ulegały nieraz świątynie znieważeniu,
a kościoły stały pustką; kapłani tacy popadali w pogardę, więc wnet też i w
sercach wiernych Kościoła zagnieżdżał się brud i opieszałość. Widząc, w jakim
zaniedbaniu pozostawiają kapłani tabernakulum na ołtarzu, i oni nie oczyszczali
z brudu przybytku serca swego na przyjęcie weń Boga żywego. Ci więc niedbali,
nierozumni kapłani byli przyczyną, że Chrystus musiał wchodzić do brudnych,
grzechem skażonych serc. Gdy chodziło o przypochlebienie się książętom i
dostojnikom świata, o zaspokojenie ich zachcianek i światowych planów, to tacy
kapłani znaleźli zawsze czas zająć się tym gorliwie, a tymczasem Król Nieba i
ziemi leżał jak Łazarz przed drzwiami, łaknąc nadaremnie okruchów miłości, bo i
tego Mu nie podano. Rany, któreśmy Mu zadali, przychodziły lizać psy, tj. wciąż
upadający grzesznicy, którzy podobnie jak psy żarłoczne wyrzucają z siebie
spożyty pokarm i znowu chciwie wracają do żeru.
Gdybym cały rok opowiadała, nie
skończyłabym wyliczać tych wszystkich zniewag, jakie zadano i zadawać miano
Jezusowi w Najśw. Sakramencie. Jakaż więc boleść przejmowała Jezusa, gdy
widział to wszystko, gdy poznawał jasno, jak ludzie odwdzięczą Mu Jego oddanie
się dla nas i za nas. A wszystkie te tłumy przyszłych Jego znieważycieli,
stosownie do rodzaju przewinienia różną opatrzone bronią, rzucały się teraz na
znękanego, strwożonego Jezusa, przygniatając Go do ziemi. Widziałam między nimi
niegodne sługi Kościoła wszystkich stuleci, lekkomyślnych, grzesznych kapłanów,
niegodnie sprawujących Mszę świętą i udzielających Najśw. Sakramentu, a zarazem
tłumy takich, którzy obojętnie, lub niegodnie przyjmowali Najśw. Sakrament. Mnóstwo
było takich, dla których źródło wszelkiego błogosławieństwa, tajemnica Boga
żywego, stała się słowem przysięgi, lub przekleństwa w złości. Byli dalej
zaciekli żołdacy i słudzy szatana, którzy rozsypywali Najświętsze dobro, zanieczyszczali
święte naczynia, poniewierali haniebnie, a nawet bezcześcili w strasznej
szatańskiej służbie bożyszcz. Obok tych niesłychanych, brutalnych zniewag, były
tu uosobione zniewagi Jezusa więcej wyrafinowane, przebiegłe, a nie mniej
ohydne. Było więc wielu takich, którzy przez zły przykład i zdradliwe nauki
stracili wiarę w obietnicę obecności Jezusa w Najśw Sakramencie, więc też
przestali czcić z pokorą obecnego tam Zbawiciela. Między nimi sporo widziałam
grzesznych nauczycieli, zbłąkanych z drogi prawdy. Walczyli oni z początku z
sobą, lecz w końcu wspólnymi siłami uderzyli na Jezusa w Najśw. Sakramencie
Kościoła Chrystusowego, Widziałam, jak heretycy, ci naczelnicy sekt, pogardą
obrzucali kapłaństwo Kościoła, stawiali w wątpliwość i zaprzeczali obecność
Jezusa w tajemnicy Najśw. Sakramentu tak, jak On ją sam podał Kościołowi, a
Kościół wiernie przechował. A przez swe krętackie wywody odrywali od serca
Jezusa mnóstwo ludzi, za których przelał krew Swą. Ach! straszny to był widok!
Przed oczyma miałam Kościół jako ciało Jezusa, którego pojedyncze członki
złączone były gorzkimi Jego cierpieniami. A od ciała tego żywego odrywały się
całe kawały, boleśnie poranione i poćwiartowane; były to wszystkie owe
kacerskie sekty i rodziny i ich potomstwo, odpadłe od społeczności Kościoła. Z
jakąż boleścią niezmierną spoglądał za tymi odpadłymi członkami Swego ciała
świętego i biadał nad nimi! On, który Siebie samego oddał jako pokarm w Najśw.
Sakramencie, by rozproszoną i rozpadłą na niezliczone cząstki ludzkość zebrać w
jedno ciało Kościoła, Swej oblubienicy, widział się teraz w tym ciele
oblubienicy rozpadłym i rozszarpanym przez złe owoce drzewa rozdwojenia. Stół
zjednoczenia w Najśw. Sakramencie, najwyższe dzieło Jego miłości, w którym na
wieki chciał pozostać wśród ludzi, stał się przez fałszywych nauczycieli kamieniem
granicznym, oddzielającym ludzi, i tu, przy świętym stole, gdzie żywy Bóg sam
jest pokarmem i gdzie jedynie mogą się wszyscy łączyć w jedno ku zbawieniu,
musiały się dzieci Jego oddzielać od niewiernych i zbłąkanych, by nie stać się
winnymi cudzych grzechów. — W ten sposób całe narody odrywały Się od serca
Jezusa,
tracąc uczestnictwo w całej skarbnicy łask, pozostawionych Kościołowi. Jakże przykro było patrzeć, jak najpierw nieliczne
jednostki oddzielały się od Ciała Jezusa i
szły precz, a potem wracały, wzmocnione już jako całe narody; wszyscy ci
odpadli od Kościoła, zdziczeni i rozwścieczeni w niewierze, zabobonach,
błędnych zasadach, pysze i fałszywej
umiejętności światowej, poróżnieni w
najświętszych uczuciach, stawali zrazu wrogo naprzeciw siebie, lecz wnet, złączeni w nieprzejrzane hordy,
rzucali się z szałem na Kościół; a wśród nich uwijał się wąż, pobudzał do nowej
wściekłości i między nimi samymi szerzył
spustoszenie. Jezus zaś odczuwał to tak boleśnie, jakby własne Jego
ciało darto w niezliczone strzępki. Widział i czuł w tym ucisku całe jadowite
drzewo odszczepieństwa, ze wszystkimi
gałązkami i owocami, mnożącymi się
wciąż aż do końca dni, kiedy to pszenicę zbierze się do stodoły, a plewy
rzuci w ogień.
Widok ten był czymś tak potwornym,
okropnym, że podczas jego trwania postać
mego niebieskiego Oblubieńca położyła mi rękę na piersi, mówiąc: „Nikt jeszcze tego nie widział, a i
twoje serce pękłoby z przerażenia, gdybym go nie trzymał."
I na Jezusa samego strasznie oddziałał ten
widok. Krew spływała Mu w grubych, ciemnych kroplach po bladym obliczu, włosy,
zwykle gładko przyczesane, pozlepiały się krwią, najeżyły i powikłały, a broda
także była pokrwawiona i potargana. Po ostatnim obrazie, w którym dzikie hordy tak rozdzierały ciało Jego, wyszedł z jaskini,
jakby szukając schronienia i poszedł ku trzem Apostołom. Litość brała patrzeć
na Niego. Szedł chwiejnie, zataczając się,
jakby przywalony olbrzymim ciężarem;
zdawało się, że lada chwila upadnie.
Apostołowie nie leżeli na ziemi, jak
za pierwszym razem, lecz siedzieli, oparłszy zakryte głowy na kolanach,
Jak to wedle krajowego zwyczaju zwykli
siedzieć ludzie w żałobie, lub na modlitwie; ale i teraz zdrzemnęli się, pokonani smutkiem, trwogą i znużeniem.
Gdy jednak Jezus drżąc i stękając zbliżył się ku nim, pozrywali się z ziemi. Ujrzawszy Go w bladym świetle księżyca, zgiętego, z zapadniętą piersią, z krwawym, bladym obliczem i pogmatwanymi włosami, w postawie ku nim pochylonej, nie poznali
Go w pierwszej chwili, — tak strasznie był zmieniony. Dopiero gdy załamał ręce, skoczyli ku Niemu i z
miłością wielką podparli Go, by nie
upadł. A Jezus, w smutku wielkim oznajmił im, że jutro będzie zabity, że za
godzinę już Go pojmą, zawloką przed sąd, będą dręczyć, wyszydzać, biczować, a wreszcie w okrutny sposób zabiją. Opowiedział im wszystko, co musi wycierpieć do jutra wieczora, zarazem polecił im pocieszyć w smutku Najśw. Pannę i Magdalenę. W ten sposób rozmawiał z nimi kilka
minut, a właściwie Sam mówił, Apostołowie
bowiem, ze smutku i przerażenia nad Jego wyglądem i słowami, nie wiedzieli, co mówić i myśleć. Przypuszczali
nawet, że może postradał zmysły. Chcąc
wrócić do groty, nie miał już Jezus tyle sił, więc Jan i Jakub Go tam
odprowadzili i wrócili zaraz na swoje
miejsce. Było to mniej więcej kwadrans
po jedenastej.
Tymczasem Najśw. Panna bawiła w domu Marii Marka, zdjęta także wielką, trwogą i smutkiem. Wyszedłszy z
Magdaleną i Marią Marka do ogrodu, upadła tu na kolana na płycie kamiennej, a
skupiwszy się w sobie i zapomniawszy o całym otoczeniu, widziała tylko i czuła cierpienia Swego Boskiego Syna. Już przedtem wysłała była
ludzi dla zasięgnięcia wiadomości o Nim, lecz nie mogąc się ich doczekać, wyszła teraz sama z Magdaleną i
Salome, i w trwodze wielkiej chodziła po dolinie Jozafata. Na twarzy miała zasłonę,
co chwilę wyciągając ręce ku Górze oliwnej;
widziała bowiem w duchu Jezusa krwią się pocącego ze smutku i trwogi,
więc chciała niejako otrzeć Mu oblicze rękami
swymi. Dusza Jej rwała się gwałtownie ku ukochanemu Synowi, a On odczuwał tę Jej troskę, bo w chwilach
takich także spoglądał w tę stronę, jakby
szukając u Niej ratunku w dusznej Swej trwodze. Łączność ta ich duchowa przedstawiała mi się w widzeniu
pod postacią promieni, które te dwie
umiłowane dusze posyłały sobie nawzajem. I o Magdalenie pamiętał Jezus, odczuwał jej boleść, więc i
do niej duchem się nieraz zwracał; wiedział, że po Matce kocha Go ona najwięcej, i dlatego polecił Apostołom ją pocieszyć. Jako Bóg widział On,
jakie cierpienia czekają ją jeszcze i że już do swej śmierci nie obrazi go
żadnym grzechem. W tym samym czasie, mniej
więcej kwadrans po jedenastej, zebrała
się reszta Apostołów, tj. owych ośmiu, znowu
w altanie ogrodu Getsemańskiego. Wzruszeni byli bardzo i zalęknieni i
ciężko walczyli z opadającymi ich pokusami. Każdy z nich obmyśliwał dla
siebie jakąś kryjówkę, a w duchu zadawał
sobie z troską pytanie: „Co poczniemy, gdy Jego zabiją? Oto wyrzekliśmy się naszego mienia, opuściliśmy wszystko, a
teraz, biedacy, wystawieni jesteśmy na pośmiewisko świata. Spuściliśmy się całkiem na Niego, a On teraz Sam jest
taki bezsilny i przygnębiony, że daremnie szukać u Niego jakiejkolwiek pociechy!" Usiadłszy w altanie, rozmawiali
długo, aż wreszcie sen ich zmorzył. Inni
uczniowie błądzili także po okolicy i
dopiero zasięgnąwszy wieści o
ostatnich przepowiedniach Jezusa co
do grożącego niebezpieczeństwa, cofnęli się prawie wszyscy do Betfage.
Jezus, powróciwszy do
groty, rozpoczął na nowo modły. Przezwyciężył
już odrazę Swej natury ludzkiej do mąk, ale
znużony bardzo walką i strwożony, tak
się modlił: „Ojcze Mój, jeśli jest wola
Twoja, oddal ten kielich ode mnie,
lecz nie Moja, ale Twoja wola niech się stanie!"
Wtem rozstąpiła się przed Nim ziemia, w której głąb po smudze świetlistej wiodły schody do otchłani. W niej
ukazali Mu się Adam, Ewa, wszyscy
Patriarchowie i sprawiedliwi, rodzice Matki Jego i Jan Chrzciciel, a wszyscy czekali z utęsknieniem Jego przybycia i
wyzwolenia ich. Serce Jego przeto, miłością gorejące, wzmocniło się i pokrzepiło
tym widokiem, gdyż On to przecie miał tym duszom, tęskniącym za Niebem,
otworzyć je przez Swą śmierć. On miał je wyprowadzić
z więzienia tęsknoty do wiecznej
szczęśliwości. Po tych nieba dziedzicach Starego Zakonu,
którym Jezus się przyjrzał z prawdziwym
wzruszeniem, przeprowadzili przed Nim aniołowie orszak wszystkich
przyszłych błogosławionych, którzy, łącząc
swe walki duchowe z zasługami mąk
Chrystusa, przez Niego mieli połączyć się z Ojcem niebieskim. Był to nieopisanie piękny,
pokrzepiający na duchu widok, przywodzący Jezusowi na pamięć najskrytszą a
niewyczerpaną moc zbawczą i uświęcającą czekającej Go śmierci odkupienia.
Wszyscy chodzili przed Jezusem, podzieleni na grupy, stosownie do rodzaju i
godności, strojni w cierpienia i dobre dzieła, dokonane za życia. Szli więc
Apostołowie, uczniowie, dziewice i niewiasty, wszyscy męczennicy, pustelnicy i
wyznawcy, papieże i biskupi, wszyscy przyszli zakonnicy i w ogóle wszyscy,
którzy mieli być zbawieni. Przystrojeni byli oni w zwycięskie wieńce swych
cierpień i umartwień; rozmaitość kwiatów w wieńcach, kształt tychże, barwa,
zapach i siła wynikała z różności ich cierpień i walk zwycięskich za życia, w
których zdobyli sobie chwałę niebieską. Lecz wszystko ich życie i działalność,
całe znaczenie i siła ich walk i zwycięstw, cały blask i świetność ich tryumfu,
opierały się jedynie na połączeniu ich zasług z zasługami Jezusa Chrystusa.
Wszystkich członków tego tłumnego orszaku łączyło wzajemne oddziaływanie, jakaś
łączność ścisła panowała między nimi, a wszyscy czerpali z jedynej krynicy
życia, z Najśw. Sakramentu i męki Zbawiciela. Zjawisko to było dziwne i
niewypowiedziane. Nic tam nie było przypadkowego; każda najdrobniejsza
czynność, wygląd i strój, męczeństwo i zwycięstwo, wszystko na pozór tak
różnorodne, łączyło się w jedną nieskończoną harmonię, w jeden zgodny akord. A
jedność ta wszystkich najróżnorodniejszych rzeczy wypływała z barwnych promieni
świetlnych jedynego słońca, z męki Chrystusa Pana, wcielonego Słowa, w którym
jest życie, a życie jest światłem ludzi — świecącym w ciemnościach, które nie
mogą Go ogarnąć.
Tak z jednej strony patrzał Jezus na dusze
sprawiedliwych w otchłani, z drugiej przesuwał się przed oczyma Jego duszy cały
Kościół przyszłych Świętych; z jednej strony widział tęsknotę Patriarchów, z
drugiej zwycięski pochód przyszłych błogosławionych, a oba te widzenia
uzupełniały się nawzajem i wyrównywały, otaczając jakby jedną wielką koroną
zwycięską tchnące miłością Serce Zbawiciela. Dusza Jezusa, przyjąwszy na Siebie
wszelkie ludzkie cierpienia, czerpała z tego wzruszającego widoku moc i
po-krzepienie. Ach! tak dalece miłował Jezus Swych braci, Swe stworzenia, że za
cenę jednej jedynej duszy byłby chętnie całą mękę wycierpiał! —Obrazy te
przedstawiały się jako przyszłe, unosząc się ponad ziemią.
Lecz znikło w końcu to pocieszające widzenie, a nowe katusze
zaczęły się dla Jezusa. W grocie pojawiła się wielka liczba aniołów i ci
zaczęli Mu przedstawiać całą Jego mękę, począwszy od pocałunku Judasza aż do
ostatniego słowa na krzyżu. Przesuwali obrazy nisko nad ziemią, bo też i męka
miała się już niedługo zacząć, a każdy tuż przed Nim, by można było widzieć go
wyraźnie. Było tam przedstawione wszystko, co widziałam nieraz w rozmyślaniach
męki Pańskiej. A więc zdrada Judasza, ucieczka uczniów, szyderstwa i zniewagi
przed Annaszem i Kajfaszem, zaparcie się Piotra, wyrok Piłata, wyszydzenie
przez Heroda, biczowanie i cierniem ukoronowanie, wyrok śmierci, upadki pod
ciężarem krzyża, spotkanie Najśw. Panny i Jej omdlenie, wyszydzenie Jej przez oprawców, okrutne przybicie do krzyża,
podniesienie krzyża, szyderstwa
Faryzeuszów, boleść Maryi Magdaleny i
Jana, przebicie boku, słowem
wszystko, wszystko przesuwało się przed duszą Jezusa jasno i wyraźnie z wszystkimi szczegółami. Z lękiem i
wzruszeniem widział Jezus wszystkie najmniejsze ruchy, słyszał wymawiane słowa
i odczuwał wszystko. Brał jednak chętnie te męki na Siebie, poddawał się im
chętnie z miłości ku ludziom. Najbardziej zasmucała Go konieczność sromotnego obnażenia na
krzyżu, by zmazać nieczystości ludzi. Błagał, by mogło Go to ominąć, a przynajmniej, by pozostawiono Mu opaskę na biodrach. Rzeczywiście
miał pod tym względem otrzymać pomoc, nie od krzyżujących Go, lecz od pewnego poczciwego człowieka.
Tymczasem
Najśw. Panna chodziła wciąż jeszcze z dwiema św. niewiastami po dolinie Jozafata,
wespół odczuwając w duchu żywo trwogę i smutek Syna Swego w Ogrójcu. A Jezus
nawzajem widział i czuł tę boleść i smutek Matki Swej najświętszej.
Po
ukończeniu przedstawiania męki, znikli aniołowie, znikły i obrazy, a Jezus
upadł jak konający na twarz. Krwawy pot gwałtowniej jeszcze niż przedtem
spływał z Niego, przeciekając nawet w
niektórych miejscach przez żółtą szatę, w którą był ubrany. W grocie panowała
teraz ciemność.
Wtem spłynął w powietrzu ku Jezusowi anioł, większy, o wyraźniejszych kształtach
i więcej do zwykłego człowieka podobny, niż
aniołowie poprzedni. Ubrany był w
długą, powiewną suknię kapłańską, ozdobioną frędzlami, przed sobą
trzymał w rękach małe naczynie, podobne kształtem do kielicha używanego przy udzielaniu Komunii św. We
wnętrzu tego kielicha unosił się mały,
cienki, czerwonawo błyszczący kąsek owalnego kształtu, wielkości mniej więcej ziarnka bobu. Unosząc się przed Jezusem w postawie poziomej, wyciągnął
anioł ku Niemu prawą rękę, a gdy Jezus się podniósł, podał Mu do ust ów błyszczący
kąsek i dał Mu się napić z świetlistego kielicha, poczym zaraz zniknął.
Jezus więc wychylił dobrowolnie kielich Swych cierpień i otrzymał wzmocnienie
na duchu, poczym pozostał jeszcze kilka minut w grocie na modlitwie
dziękczynnej. Smutny był wprawdzie, ale już tak dalece nadnaturalnie wzmocniony, że bez trwogi i niepokoju
mógł śmiałym krokiem pójść do uczniów. Blady był jeszcze i mizerny, ale postawa
była już prosta, krok pewny. Chustką od potu osuszył Jezus twarz i otarł nią
głowę; włosy mokre jeszcze były od potu i krwi, i pozlepiane w kosmyki.
Wreszcie opuścił Jezus grotę. Na księżycu
znać jeszcze było jak przedtem owe dziwne plamy i kółko, ale światło księżyca i
gwiazd wydawało się już teraz naturalniejsze, nie takie jak przedtem, kiedy
Jezus przeżywał w grocie te straszne trwogi.
Zbliżywszy się do Apostołów, zastał ich Jezus jak pierwszy
raz śpiących na tarasie; spali w najlepszej, pozakrywawszy głowy. Wtedy rzekł
Jezus do nich: „Nie czas teraz spać; wstańcie i módlcie się, gdyż zbliża się godzina, w której Syn człowieczy wydany będzie w ręce grzeszników. Wstańcie i chodźmy naprzeciw! Patrzcie, zbliża
się zdrajca. O, lepiej byłoby dla niego, gdyby się był wcale nie
urodził!" Apostołowie zerwali się zerwali się i trwożnie się wkoło rozglądali; a po chwilowym
namyśle zawołał Piotr gwałtownie:
„Mistrzu, zawołam resztę naszych i będziemy Cię bronić!" Wstrzymał
go Jezus, natomiast pokazał im w pewnym oddaleniu w dolinie, jeszcze po tamtej stronie potoku Cedron, gromadę zbrojnych żołdaków, zbliżających się z
pochodniami, i powtórzył raz jeszcze, że jeden z nich zdradzi Go, co Apostołowie oczywiście uważali za niemożliwe. Spokojnie mówił Jezus jeszcze chwilę z Apostołami, powtórnie polecił im pocieszyć
Najśw. Pannę, a wreszcie rzekł: „Czas już iść naprzeciw; chcę bez oporu
oddać się w ręce nieprzyjaciół." Zaraz
też wyszli wszyscy czterej z Ogrodu oliwnego naprzeciw siepaczy, na drogę, oddzielającą Ogrójec od ogrodu Getsemańskiego.
Najśw. Panna powróciła
z doliny Jozafata do domu Maryi Marka z Magdaleną
i Salome; towarzyszyło im kilku uczniów, którzy widzieli już orszak zbrojnych żołdaków i przybyli o tym Maryję powiadomić. Żołdacy, wysłani na pojmanie Jezusa, szli krótszą drogą, nie tą,
którą Jezus szedł z wieczernika.
Grota, w której Jezus
dziś takie męki przebywał, nie była zwykłym miejscem
modlitwy Jego na Górze oliwnej. Była nim dalsza nieco grota, w której to
w owym dniu, gdy przeklął drzewo figowe, modlił się w takim smutku z
wyciągniętymi rękoma, wsparty o skałę. Na tym kamieniu pozostały odciśnięte
ślady Jego postaci i rąk, którym to śladom oddawano później cześć, ale nie
wiedziano już na pewno, wśród jakich okoliczności powstały. Już nieraz
widziałam takie odciśnięcia w kamieniu pochodzące od proroków Starego Testamentu, Jezusa, Maryi, niektórych Apostołów, ciała św.
Katarzyny Aleksandryjskiej na górze Synaj i kilku innych świętych. Ślady takie nie
są nigdy głębokie, troszkę
niewyraźne, podobnie jak gdy naciśnie się czymś twarde ciasto.
Z
objawienia Anny Katarzyny Emmerich
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.