Drodzy wierni, szanowni Państwo, jako tytuł niniejszej
konferencji wybrałem „Vaticanum II i śmierć kultury zachodniej”. Chciałbym
podczas niej przedstawić Państwu krytykę pewnych elementów nauczania II Soboru
Watykańskiego.
Prawdopodobnie słyszeli Państwo o kontrowersjach
dotyczących soboru, czy nawet o odmowie zaakceptowania jego dokumentów przez
Bractwo Św. Piusa X. W trakcie niniejszej konferencji chciałbym przedstawić
krótką charakterystykę głównych błędów II Soboru Watykańskiego, jak również
zwięzłe wyjaśnienie, dlaczego sprzeciwiają się one odwiecznemu nauczaniu
Kościoła, wskazując równocześnie na ich dalekosiężne konsekwencje.
Teologia nie jest jedynie abstrakcją lub czymś w rodzaju
obojętnej idei, której miejsce jest jedynie na półce z książkami, ani czymś
porastającym kurzem, jak starożytne dekrety. Teologia jest przede wszystkim
nauką o Bogu, o Bogu, który jest naszym Stwórcą i ostatecznym Celem. Ponieważ
wszystko, co czynimy jako istoty ludzkie ukierunkowane jest na jakiś cel, nasze
wyobrażenie o Bogu ma bardzo poważne i daleko idące konsekwencje w każdym
aspekcie naszego życia. Idee zawsze mają konsekwencje i często osądzamy je
wedle tego, co oznaczają dla nas one w praktyce. Nawet Zbawiciel powiedział:
Drzewo należy sądzić po owocach. Za kilka chwil zobaczymy, że konsekwencje idei
promulgowanych na II Soborze Watykańskim są dla Kościoła zgubne. Są dla niego
zgubne nie na podobieństwo zaniedbania czy nadużycia, ale przez fakt, że
podkopują one samą naturę i strukturę Kościoła.
Idee wywierają ogromny wpływ na każdą dziedzinę naszego
życia, nie tylko życia duchowego, czy tego co moglibyśmy nazwać życiem wiary,
ale również na to co nazywamy kulturą czy cywilizacją. Idee promulgowane przez
II Sobór Watykański mają konsekwencje nie tylko dla Kościoła, ale również dla
życia społecznego i ludzkiej cywilizacji. Zobaczymy również, że gdybyśmy
doprowadzili te idee do ich logicznych konsekwencji, byłyby one destrukcyjne
dla wszystkiego, co nazywamy kulturą Zachodniej Cywilizacji, a nawet dla
cywilizacji w ogóle.
W dokumentach promulgowanych przez sobór znajduje się wiele
błędów, które są nie tylko sprzeczne z wiarą katolicką i Pismem Świętym, ale
nawet z tym, co moglibyśmy nazwać zdrowym rozsądkiem. Podam tu pewien
charakterystyczny przykład.
W paragrafie 24 dokumentu Gaudium et spes sobór stwierdza,
że człowiek jest jedynym stworzeniem na ziemi, którego „Bóg chciał dla niego
samego, nie może odnaleźć się [on] w pełni inaczej jak tylko poprzez
bezinteresowny dar z siebie samego”. Wydaje się to oznaczać, że człowiek jest
stworzony dla samego siebie, a nawet, że w jakiś sposób znajduje doskonałość w
„odnajdywaniu się” jako dar z siebie samego. Pierwsze z tych twierdzeń jest
całkowicie sprzeczne z Pismem Świętym, mówiącym, że wszystkie rzeczy, nie tylko
człowiek, stworzone zostały dla chwały Boga (Kol 1, 16). Człowiek nie został
stworzony dla samego siebie, ale dla czegoś innego. Ponadto człowiek „odnajduje
się”, to jest odnajduje swój cel w życiu nie w sobie samym, ale w Bogu, a
konkretnie przez poznanie prawdy i życie według niej.
Twierdzenie, że Bóg pragnął człowieka dla niego samego
sprzeczne jest nawet ze zdrowym rozsądkiem. Kiedy mówimy „dla czegoś” mamy na
myśli „po co” lub „w jakimś celu”. Zamiar oznacza zawsze podporządkowania
czegoś celowi. Twierdzenie, że Bóg „chciał człowieka dla niego samego”
sugerowałoby, że Bóg uczynił w jakiś sposób człowieka samowystarczalnym, że
uczynił człowieka swym własnym celem. Interpretacja taka staje się jeszcze
bardziej oczywista w obliczu drugiej części cytowanego zdania: człowiek „nie
może odnaleźć się w pełni inaczej jak tylko poprzez bezinteresowny dar z siebie
samego”. W ten sposób „odnajdywanie się” czyli zbawienie zyskać można by
poprzez szczery dar z siebie samego. Każdy posiadający choć trochę zdrowego
rozsądku zdaje sobie sprawę, że człowiek nie jest samowystarczalny, że do
osiągnięcia szczęścia potrzebuje on nie tyle siebie, co pomocy innych. Tak więc
twierdzenie to, w postaci zapisanej w Gaudium et spes, jest w oczywisty sposób
fałszywe. Sprzeczne jest z tym, czego Kościół naucza o naturze człowieka, o
jego statusie jako stworzenia, sprzeczne jest też z oczywistym faktem, że
człowiek nie jest stworzony po to, by odnalazł samego siebie, ale by odnalazł
Boga.
Jest to jedynie krótki przykład, dokumenty soborowe roją
się jednak od tego typu stwierdzeń, które są sprzeczne nie tylko z wiarą, ale
nawet ze zdrowym rozsądkiem. Wiele tekstów Vaticanum II jest tak niejasnych, że
trudno jest zrozumieć ich prawdziwe znaczenie. Sam fakt, że po dziś dzień
oczekujemy na autorytatywną interpretację tego Soboru, czy też – jak nam się
dziś mówi – „hermeneutykę ciągłości”, daje nam dostateczne wyobrażenie o
trudnościach w zrozumieniu, co tak naprawdę zostało w jego dokumentach
zapisane. Również fakt, że teksty soboru w ogóle wymagają „interpretacji”
sugeruje, że nie są one częścią Magisterium Kościoła, ale raczej że Magisterium
Kościoła wciąż musi być w stosunku do nich wykonywane. Stanowi to rażący
kontrast z poprzednimi soborami, w których przypadku mówi się po prostu o
wdrażaniu ich postanowień, a nie interpretacji. Jeśli sam sobór musi być
„interpretowany” przez to, co nazywane jest „hermeneutyką ciągłości”, wynika z
tego, że nie definiuje on niczego, gdyż magisterium polega na nauczaniu.
Magisterium implikuje nauczanie, czyli jasne znaczenie, stanowiące zasadnicze
przeciwieństwo wieloznaczności czy braku wyrazistości.
Przyjrzyjmy się więc głównym tematom czy też naukom soboru.
Istnieją pewne doktryny soborowe, które tworzą niejako kręgosłup jego całego
nauczania, serce jego innowacyjności i zarazem źródło niszczycielskiej siły.
Istnieją trzy główne doktryny , które można by nazwać filarami Kościoła
soborowego, promulgowane w trzech różnych dokumentach Vaticanum II. Pierwszym z
nich, być może najbardziej radykalnym i rewolucyjnym, jest dokument
zatytułowany Dignitatis humanae – O wolności religijnej. Drugim jest dokument o
Kościele w świecie współczesnym – Gaudium et spes. Ten element doktryny
określony został przez współczesnych mianem „kolegializm”, odpowiada on w
istocie masońskiemu ideałowi braterstwa. Trzecim ważnym dokumentem jest dekret
o ekumenizmie – Unitatis redintegratio – którego logiczną konsekwencją jest
idea równości wszystkich religii.
Dignitatis humanae
Dekret o wolności religijnej, noszący tytuł Dignitatis
humanae (czyli o godności ludzkiej) był jednym z ostatnich dokumentów
promulgowanych przez sobór. Jego głównym autorem był amerykański ksiądz John
Courtney Murray, który już przed Vaticanum II znany był ze swych
heterodoksyjnych poglądów – otrzymał nawet oficjalną naganę, a w roku 1954
Stolica Apostolska nakazała mu milczenie. Zyskał jednak wpływ na sobór dzięki
patronatowi kard. Spellmana, arcybiskupa Nowego Jorku. Niezależnie od
historycznych źródeł tego dokumentu, interesuje nas jego istotna treść. Dzieli
się on na trzy części: pierwszą; wedle której osoba ludzka posiada prawo do
wolności religijnej; drugą – dotyczącą stosunków państwo-Kościół; i trzecią –
traktującą o wolności religijnej w życiu Kościoła. Nad treścią tego dokumentu
prowadzone były podczas soboru żywiołowe dyskusje, których zreferowanie
zajęłoby z pewnością cały czas przeznaczony na niniejszą konferencję.
Skoncentrujemy się jedynie na kilku jego punktach i wykażemy, w jaki sposób
doktryna jego różni się od stałego nauczania Kościoła i w jaki sposób sama w
sobie zabójcza jest dla cywilizacji i kultury zachodniej.
W drugim paragrafie wspomnianego dokumentu czytamy: „Obecny
Sobór Watykański oświadcza, iż osoba ludzka ma prawo do wolności religijnej”.
Nawiasem mówiąc, Kościół nigdy nie definiował w przeszłości żadnych „praw”, ale
jedynie jako „obowiązki”, np. obowiązek oddawania czci Bogu, obowiązek
przystępowania do Komunii raz do roku, obowiązek posłuszeństwa etc. Już
sam język tej deklaracji jest całkowicie obcy sposobowi, w jaki wypowiada się
Kościół. Następnie dokument precyzuje, co konkretnie wolność ta ma oznaczać: „
Tego zaś rodzaju wolność polega na tym, że wszyscy ludzie powinni być wolni od
przymusu ze strony czy to poszczególnych ludzi, czy to zbiorowisk społecznych i
jakiejkolwiek władzy ludzkiej, tak aby w sprawach religijnych nikogo nie
przymuszano do działania wbrew jego sumieniu ani nie przeszkadzano mu w
działaniu według swego sumienia prywatnym i publicznym, indywidualnym lub w
łączności z innymi, byle w godziwym zakresie”.
Powyższa definicja jest w kilku punktach całkowicie
niejasna: nie precyzuje się na przykład, co oznacza „przymus”. Wydawać by się
mogło, ze chodzi tu o przymus fizyczny, tekst jednak stwierdza „ze strony
jakiejkolwiek władzy ludzkiej”, co w praktyce oznacza wszelkie formy ograniczeń
nakładane przez władzę. Sobór rozwija tę myśl pisząc o wolności od przymusu
zewnętrznego oraz o wolności psychologicznej. Ponieważ kara jest rodzajem
ograniczenia, wymierzana jest bowiem w celu zapobieżenie przestępstwu oraz dla
jego ograniczenia, można by z tego wyciągnąć logiczny wniosek, że powinno się w
ogóle odstąpić od wymierzania kary. Jeśli prawo to jest całkowicie
nienaruszalne, jak stwierdza to cytowany dokument, wyklucza to również wszelkie
akty, które mogłyby ograniczać je, lub przeciwnie – wspierać.
Niejasne jest również, co należy rozumieć poprzez „według
sumienia”. Czy wolność ta przysługuje wszystkim przekonaniom, czy tylko
niektórym? Czy człowiek, którego przekonania pozwalają na mordowanie
przedstawicieli pewnej rasy i całkowitą jej eksterminację może zostać skazany,
czy też również te przekonania chronione są przez prawo wolności „od przymusu”?
Czy przekonania te są jedynie groźnymi fantazjami szaleńca, czy też może
powinny zostać w jakiś sposób uszanowane? Sam tekst stwierdza jasno, że Kościół
pragnie tej wolności nie tylko dla siebie, ale dla wszystkich ludzi , gdyż jest
to wedle soboru prawo „wypływające z samej godności osoby ludzkiej”. Wydawać by
się więc mogło, że wolność od przymusu przysługuje wszystkim przekonaniom, bez
względu na to, jak oderwane są od rzeczywistości.
Sama deklaracja nie podaje jasnego kryterium, komu
przysługiwać miałoby owo prawo do wolności religijnej, mówi nawet, ze obejmuje
ono wszystkich ludzi. Posuwa się nawet do stwierdzenia, że „prawo do owej
wolności przysługuje trwale również tym, którzy nie wypełniają obowiązku
szukania prawdy i trwania przy niej”. Oznacza to, że owa wolność od przymusu
przysługuje również tym, którzy nie chcą poszukiwać prawdy. Ponieważ tekst nie
podaje żadnych kryteriów, w co można wierzyć, by cieszyć się tą wolnością (a w
rzeczywistości stwierdza, że przysługuje ona wszystkim przekonaniom),
podkreślając, że nawet ludzie złej woli wolni są od przymusu, musimy wyciągnąć
z tego wniosek, że nawet socjopaci i podżegacze do ludobójstwa powinni mieć
zagwarantowaną wolność nieskrępowanego głoszenia swych przekonań, wedle słów
dokumentu „prywatnie i publicznie, indywidualnie lub w łączności z innymi”.
Dokument dodaje wprawdzie „byle w godziwym zakresie”,
zakres ten nie jest jednak nigdzie zdefiniowany ani wyjaśniony. Nie wspomina
się również kto określa ten zakres i kto może egzekwować jego
przekroczenie. W kontekście „wolności od przymusu” trudno jest nawet wyobrazić
sobie ten zakres, ponieważ nienaruszalność z samej definicji implikuje
wolność od wszelkich ograniczeń.
Widzimy więc, że nauczanie soboru jest czymś całkowicie
innym, od tego, co nazywamy tolerancją. Tolerancja związana jest raczej z cnotą
politycznej roztropności w obliczu trudnego do wykorzenienia zła. Istnieje na
przykład wiele przestępstw, których wykorzenienie jest niezwykle trudne, są one
złem, jednak ze względu na dobro wspólne mogą być one tolerowane lub nawet
ignorowane. Oto mały przykład. Niekiedy ludzie korzystają z autobusu czy
tramwaju nie płacąc za przejazd. Jest za to przewidziana kara, ponieważ nie
jest rzeczą sprawiedliwą korzystanie z usługi bez zapłaty. Jednak by
wyegzekwować absolutne przestrzeganie tego prawa państwo musiałoby umieścić
kontrolerów w każdym pojeździe, co pociągałoby za sobą koszty większe, niż
kwoty pochodzące z kar. Dlatego każdy rozsądny urzędnik przeprowadzi analizę
kosztów i obliczy optymalną liczbę kontrolerów stosowną do spodziewanych
wpływów z grzywien. Prawo w pewnym sensie toleruje utratę dochodów, jednak
jedynie ze względu na minimalny zysk w przypadku ścisłego egzekwowania prawa.
Podobnie lekarz, może tolerować obecność u swego pacjenta
nowotworu, ze względu na jego ogólny stan zdrowia. Oczywiście nowotwór jest
czymś złym, jednak jego usuniecie mogłoby być trudne a nawet zagrażać życiu
pacjenta, jeśli guz znajdowałby się w niebezpiecznym miejscu, takim jak mózg. W
ten sposób często tolerujemy wszelkie rodzaje nieprzyjemnych rzeczy, jako zbyt
trudne do usunięcia, albo ze względu na fakt, że ich usunięcie mogłoby
spowodowywać jeszcze większe niedogodności.
Tak więc, gdy mówimy o tolerancji religijnej, nie mówimy o
prawie osoby ludzkiej, ale o akcie roztropności ze strony kompetentnej władzy.
Z pewnością bycie protestantem jest czymś złym – rzeczą smutną i tragiczną jest
nie posiadać wiary katolickiej. Dlatego ze względu na istotę tego czynu musimy
czuć odrazę do w braku wiary u innych. Jednak nawrócenia duszy nie możemy
osiągnąć z dnia na dzień, jest to niekiedy bardzo trudne – a zawsze jest
owocem łaski. Dlatego w państwie musimy często tolerować osoby innych wyznań,
ponieważ usuwanie ich siłą mogłoby mieć o wiele gorsze konsekwencje niż szkoda,
jaką już wyrządzili sobie czy też innym. Podobnie możemy siłą wymusić czyjeś
„nawrócenie”, zmuszając go do przyjęcia chrztu, człowiek ten odniósłby z tego
jednak więcej szkody, niż pożytku. Nie jest to kwestia prawa tej osoby do
odrzucenia wiary – nie ma czegoś takiego jak prawdo do błędu – ale raczej
kwestia roztropności. To kapłan kierując się roztropnością musi zdecydować, czy
dana osoba jest gotowa na przyjęcie chrztu, podobnie władza świecka musi
rozstrzygnąć, jak zapewnić funkcjonowanie społeczeństwa nawet wobec oczywistego
zła. Tolerancja wynika raczej ze zdrowego rozsądku, czy też mówiąc ściślej,
cnoty roztropności.
Tak więc deklaracja o wolności religijnej nie ma nic
wspólnego z tolerancją religijną. Według tekstu soborowego wolność religijna
jest „prawem” wrodzonym dla osoby ludzkiej, prawem wynikającym z jej godności.
Wolność religijna nie jest nawet kwestią roztropności, ponieważ nie ma
obiektywnego kryterium pozwalającego ocenić dane przekonania – obejmuje ona bez
wyjątku wszystkie możliwe wierzenia. Wolność religijna nie wymaga również
cnoty, nawet właściwego korzystania z rozumu – gdyż cieszyć się nią mają
nawet ci, którzy – wedle słów Dignitatis humanae – „nie wypełniają obowiązku
szukania prawdy i trwania przy niej”. W ten sposób prawo to przyznaje się
wszystkim bez żadnych ograniczeń, ponieważ jest ono czymś wrodzonym dla osoby
ludzkiej, a nie czymś, co można by regulować czy ograniczać. Nie ma
również żadnego kryterium mówiącego, na czym miałoby polegać praktykowanie
danego wierzenia. Mówiąc ściśle, według tekstu soborowego, szaleniec z Austrii
mógłby wierzyć w ratunek dla rodzaju ludzkiego poprzez stworzenie rasy panów i
byłby wolny od wszelkiego przymusu sprzecznego z jego sumieniem. Oznacza to, że
powinno się mu pozwolić na oczyszczenie świata z pośledniejszych ras – a jego
szczera wiara daje mu prawo do praktykowania tych przekonań nie tylko
prywatnie, ale i publicznie. Jest to totalny absurd – tacy ludzie muszą być nie
tylko zamykani w więzieniach wbrew ich sumieniu, ale nawet usuwani ze
społeczeństwa.
Niemożliwe jest funkcjonowanie społeczeństwa, które
przyjęłoby tę fałszywą zasadę wolności religijnej. Gdyby realizować ją zgodnie
z wytycznymi soboru, doprowadziłoby to do zniszczenia całego społeczeństwa, a
nie tylko Kościoła. Gdybyśmy uznali za fundamentalne prawo człowieka prawo do
wiary w jakiekolwiek dziwaczne i przewrotne idee, jakie mogłyby zrodzić się w
naszych głowach, przyznając, że możemy realizować je bez żadnego przymusu,
społeczeństwo nie mogłoby funkcjonować. Sama istota prawa i cywilizacji zakłada
istnienie pojęcia sankcji – innymi słowy: jedne zachowania i idee są dozwolone,
inne zaś nie. Mamy na przykład prawa przeciwko morderstwu i kary za ich
popełnianie, ponieważ wierzymy, że morderstwo jest złem, na które nie można
zezwalać. Nie ma tu znaczenia, czy morderca uważa, iż jego sumienie jest
czyste, nawet wówczas zmusza się go postępowania wbrew jego sumieniu.
Celem sankcji i kar jest właśnie wywarcie nacisku na tych, którzy mają
złą wolę lub wypaczone sumienie. Przyjęcie zasady, wedle której wolność
przysługuje nawet tym, którzy wedle Dignitatis humanae „nie wypełniają
obowiązku szukania prawdy i trwania przy niej” doprowadziłoby do
zniszczenia samej istoty społeczeństwa. Nawet społeczeństwa i kultury pogańskie
nie pozwalają ludziom o złej woli na propagowanie ich idei, a tym bardziej na
praktykowanie ich publicznie. Akceptacja wolności religijnej w sposób, w jaki
czyni to Vaticanum II, stanowiłoby wyrok śmierci na wszystko, co nazywamy
cywilizacją i kulturą – a to z tego prostego powodu, że w takim przypadku żadne
społeczeństwo nie będzie miało władzy przymuszać sumienia nikogo, nawet
najbardziej zdegenerowanych jego członków.
Co jeszcze gorsze, Dignitatis humanae stwierdza, iż zasadę
tę „odnaleźć można w Piśmie świętym i w postępowaniu Apostołów” – co jest
całkowicie błędne. Faryzeusze uważali zgodnie ze swym sumieniem, że mogą
dokonywać w świątyni wymiany pieniędzy, dopuszczając się przy tym kradzieży.
Jednak Zbawiciel nie powiedział im po prostu, że nie powinni tego robić, ale
nawet wygnał ich ze świątyni – jak mówi Pismo – wygnał ich biczem ze sznurków i
powywracał ich stoły. Chrystus Pan z pewnością przymusza nasze sumienia
psychologicznie, jeśli nie fizycznie – grożąc ogniem piekielnym, która to
groźba powtarza się w Ewangeliach ponad siedemdziesiąt razy. Pan Jezus wspomina
nawet, że „jeśli Kościoła nie usłucha, niech wam będzie jak poganin i celnik”.
Apostołowie wykonywali tę samą władzę, na przykład św. Paweł, który
ekskomunikował kazirodcę w Koryncie. Twierdzenie, że zasadę wolności religijnej
odnaleźć można w Piśmie Świętym, jest po prostu fałszywe. Pismo Święte nazywa
ludzi, którzy nie zostali ochrzczeni „synami gniewu”. Zbawiciela potrzebujemy
właśnie dlatego, że człowiek pozostawiony sam sobie znajduje się w
niebezpieczeństwie kary, a nie dlatego, że posiada on jakąś wrodzoną godność.
Rodzaj ludzki potrzebuje, by Zbawiciel nauczał go prawdy właśnie dlatego, że
sumienia nasze zostały wypaczone przez grzech.
Kolejna część deklaracji Dignitatis humanae dotyczy
stosunku państwa do religii – i stanowi w istocie rozwinięcie zasady, o której
pisze w części pierwszej. Jeśli bowiem nikt nie może być przymuszany wbrew
sumieniu w kwestiach religijnych, wówczas państwo musi pozostawać neutralne we
wszystkim, co dotyczy religii. Twierdzi się, że państwo nie posiada kompetencji
wyrokowania w kwestiach religijnych i dlatego musi pozostać areligijne. W
oparciu o słowa Zbawiciela: „oddajcie Cezarowi, co należy do Cezara, a Bogu to,
co należy do Boga”, wnioskuje się, że musi istnieć rozdział pomiędzy Cezarem a
Bogiem, pomiędzy Kościołem a państwem.
Jeśli jednak dobrze się nad tym zastanowimy, sam Cezar jest
stworzeniem Bożym. Również on musi zbawić swą duszę jak każdy inny. Co więcej,
ponieważ jest on odpowiedzialny za wspólnotę ludzką, czyli państwo, musi on
również prowadzić tych ludzi do ich ostatecznego celu, jakim jest wieczne
szczęście. Nawet dobro wspólne wymaga istnienia pewnych zasad, które mają
zastosowanie do całej społeczności. Na przykład zupełnie fundamentalne prawa
dotyczące ochrony życia i własności wynikają z pewnych bardzo podstawowych
zasad, które społeczeństwo musi akceptować. Te wspólne zasady moralności,
tworzącej fundament dla dalszych praw, są wyrazem przekonań religijnych. Choć
Cezar może nie chcieć być sędzią w kwestiach religijnych, w praktyce jednak
czyni to każdego dnia, skazując na konkretne kary przestępców. Pojęcia sankcji,
prawa i sprawiedliwości, są zasadniczo pojęciami religijnymi, odnoszą się
bowiem do tego, co uznawane jest za dobre i złe. Jeśli skazujemy mordercę
czynimy to dlatego, iż wierzymy w zakaz „nie będziesz zabijał”. Jeśli
aresztujemy złodzieja, czynimy to dlatego, że wierzymy we własność prywatną, w
przykazanie „nie będziesz pożądał mienia bliźniego twego”. Te fundamentalne
zasady są w istocie religijnym aspektem państwa. To właśnie te zasady tworzą
fundament każdej kultury i cywilizacji – o „kulturze muzułmańskiej” mówić
możemy właśnie dlatego, że ich zasady różnią się zasadniczo od zasad
chrześcijańskich.
Dlatego nawet jeśli państwo nie jest państwem otwarcie
wyznaniowym, posiada jednak swoją religię. Może ono nie głosić swych zasad
jawnie, a nawet udawać pewną „obojętność”, w istocie jednak obojętnym nie jest.
Istnieją pewne zachowania, które państwo promuje i wspiera ze środków
publicznych, oraz takie, których zakazuje oraz karze. Samo słowo „religia”
oznacza wiązanie [re-ligare] poddanych zasadą moralną, albo odczytywanie na
nowo [re-legere] zwyczajów ludu. Przyjęte przez państwo prawa i zwyczaje tworzą
w istocie religię państwową. Dlatego kłamstwem jest twierdzenie, że państwo
może obyć się bez religii. Jakąś na pewno wyznaje, nawet jeśli nie jest ona
zbyt spójna a nawet wewnętrznie sprzeczna, jej wyznawanie jest jednak konieczne
dla samej istoty rządów. Prawa i zwyczaje, jakie państwo to sankcjonuje i
promuje, są z definicji wyrazem jego wierzeń.
Jeśli przyjrzymy się historii rodzaju ludzkiego, nie sposób
w niej spotkać zjawiska takiego jak państwo bez religii. Każde plemię i lud, od
początków świata po dzień dzisiejszy, wyraża swe wspólne wierzenia w prawach,
jakimi się rządzi. Zmiana religii często doprowadza do zmiany konstytucji, jak
to widzimy w przypadku reformacji protestanckiej, nigdy jednak w historii
ludzkości nie spotykamy czegoś takiego jak państwo obojętne religijnie –
ponieważ obojętność taka jest całkowitą antytezą samej cywilizacji i kultury.
To właśnie religia ludu kształtuje jego kulturę, stąd twierdzenie, że państwo
nie powinno wyznawać żadnej religii, równoznaczne jest z twierdzeniem, że jego
obywatele nie powinni mieć kultury ani wierzeń. Dlatego przyjęcie owej zasady
Dignitatis humanae oznaczałoby nie tylko śmierć kultury zachodniej, ale
wszelkiej kultury.
Ponieważ samo istnienie państwa bezwyznaniowego jest
absurdem, oznacza to, że gdy dokumenty Vaticanum II stwierdzają, iż państwo
powinno być obojętne w kwestiach religijnych, ma w istocie na myśli, że państwo
nie powinno być katolickie. Innymi słowy, państwo nie powinno wyznawać otwarcie
chrześcijaństwa, Dekalog nie może stanowić fundamentu jego polityki, a na naukę
głoszoną przez Zbawiciela nie ma miejsca w życiu publicznym. „Obojętność”
państwa nie jest w zasadzie możliwa, dlatego w praktyce zasada ta oznacza
przyjęcie religii opartej na wolności i godności człowieka. Tego właśnie
świadkami byliśmy po soborze – wyznaniowe państwa, jakimi były Wochy i
Hiszpania, zostały na siłę zlaicyzowane, nie przez swe rządy, ale w wyniku
nacisków legatów papieskich.
Chciałbym zakończyć tę pierwszą cześć konferencji
przytoczeniem nauczania papieskiego sprzed II Soboru Watykańskiego, słów Piusa
IX pochodzących z jego encykliki Quanta cura. Oto twierdzenia potępione przez
papieża jako błędne:
„Wolność sumienia i kultu jest właściwym prawem każdego
człowieka”.
„Najlepszy stan społeczeństwa jest taki, w którym władzy
nie przyznaje się obowiązku powstrzymywania ustawowymi karami przeciwników
religii katolickiej, jeżeli nie wymaga tego pokój publiczny”.
Pod koniec encykliki, Pius IX potępia również następujące
twierdzenie:
„(…) wolność sumienia i wyznania jest prywatnym prawem
każdego człowieka, które należy ogłosić prawem obowiązującym w każdym dobrze
urządzonym społeczeństwie”.
To właśnie te trzy zasady głosi deklaracja Dignitatis
humanae. Potępienie oznacza, że danego twierdzenia nie da się interpretować z
sensie katolickim, moglibyśmy też dodać, że zasady te sprzeczne są zarówno ze
zdrowym rozsądkiem, jak i świadectwem historycznym ludzkości. Wcielane w życie,
stanowią śmiertelne zagrożenie dla porządku publicznego, wszelkiej kultury i
cywilizacji.
Drugim dokumentem Vaticanum II, stanowiącym trzon nauczania
soborowego, jest konstytucja Gaudium et spes. Posiada ona podtytuł „O Kościele
w świecie współczesnym”, co sugeruje, że jego autorzy zamierzali przedstawić
rolę Kościoła w nowych dla niego okolicznościach. Niestety, usiłując zarysować
nowe formy działalności duszpasterskiej, nauczają przy tej okazji kilka
fundamentalnych błędów natury doktrynalnej.
Mamy już mało czasu, chciałbym jednak przedstawić kilka z
nich. Na przykład w paragrafie 12 czytamy, że „wszystkie rzeczy, które są na
ziemi, należy skierować ku człowiekowi, stanowiącemu ich ośrodek i szczyt”. Nie
jest to prawda, ponieważ jak wiemy z naszego katechizmu, wszystkie rzeczy
skierowane są ku Bogu, to On jest celem wszystkich rzeczy. Wszystko inne na tym
świecie musi służyć nam jako środek do osiągnięcia zbawienia. Stworzenie nie
jest skierowane ku człowiekowi, powiedzieć należy raczej, że człowiek musi
posługiwać się nimi wszystkimi, aby osiągnąć zbawienie.
W paragrafie 22 znajdujemy fundamentalny błąd dotyczący
natury Wcielenia: „Syn Boży, przez wcielenie swoje zjednoczył się jakoś z
każdym człowiekiem”. Dokument nie wyjaśnia jednak, na czym miałby polegać ten
„jakiś sposób”. Dogmatycznie pewne jest jednak, że Druga Osoba Trójcy
Przenajświętszej przyjęła konkretną ludzką naturę, to jest konkretne i jedyne
ciało oraz jedyną duszę. Słowo „wcielenie” odnosi się do przybrania konkretnego
ciała w jedności Osoby Boskiej. Fałszywe jest więc twierdzenie, że Wcielenie w
jakiś sposób jednoczy z Synem Bożym wszystkich ludzi. Być może można by
powiedzieć, że poprzez Wcielenie Chrystus Pan daje wszystkim ludziom pewną
jedność celu i jedność środków do osiągnięcia zbawienia, niczego takiego jednak
w Gaudium et spes nie znajdujemy. Przeciwnie, tekst wydaje się sugerować,
jakoby samo wcielenie wywarło wpływ na cały rodzaj ludzki, w wyniku czego Syn
Boży zjednoczył się z wszystkimi, nawet nie ochrzczonymi.
Co gorsze, ten sam paragraf sugeruje pewne ubóstwienie
całego rodzaju ludzkiego, niezależnie od łaski, jako skutek samego Wcielenia:
„natura ludzka (…) została wyniesiona (…) do niezrównanej godności”. Jest to w
istocie atrybut Boga, gdyż tylko Boska natura nie ma niczego, z czym mogłaby
się równać. Takie sformułowania, które są równie niestosowne co popychające go
panteistycznego pojmowania Wcielenia, są całkowicie niekatolickie. Autorzy tego
deifikującego człowieka dokumentu wydają się mieć istną obsesję na
punkcie ludzkiej godności.
Deifikację natury ludzkiej potwierdził nawet sam Paweł VI w
mowie wygłoszonej po zakończeniu ostatniej sesji soboru 7 grudnia 1965 roku:
„Religia Boga, który stał się człowiekiem, spotkała się z
religią człowieka, który czyni siebie Bogiem. Co wyniknęło z tego spotkania, z
tej konfrontacji? Czy wyniknął wstrząs? Czy wyniknęła walka? Czy wyniknęła
anatema? Mogło się tak zdarzyć, ale jednak nie miało to miejsca. (…) Sobór
został w pełni przesiąknięty bezgranicznym współczuciem dla świata. Odkrycie
potrzeb ludzkich, a są one tym większe, im większy staje się człowiek, przykuło
uwagę Soboru i Kościoła. Odkrycie potrzeb ludzkich, pochylenie się nad ranami
człowieka – jak Samarytanin – oto jest duchowość współczesnego Kościoła. Wy,
współcześni humaniści, którzy odrzucacie transcendencję rzeczy Boskich,
uznajcie przynajmniej tę zasługę i doceńcie nasz nowy humanizm, gdyż my
bardziej niż ktokolwiek inny wyznajemy kult człowieka”.
Wyznanie to brzmi strasznie, gdyż celem człowieka jest
oddawanie czci Bogu za pośrednictwem Kościoła, a nie na odwrót. Podczas soboru
nie doszło zasadniczo do wstrząsu czy konfrontacji, ponieważ samym jego
programem była religia wyznająca kult człowieka, który czyni siebie Bogiem.
Gaudium et spes stwierdza jasno, że wszystko powinno być czynione dla dobra
człowieka (a nie ku czci Boga), a sobór – wedle słów papieża – „bardziej niż
ktokolwiek inny wyznaje kult człowieka”. Podczas lektury tego dokumentu uderza
nas fakt, że nie zawiera on żadnej wzmianki o porządku nadprzyrodzonym, samo
słowo „nadprzyrodzony” nie pojawia się w nim ani razu.
Liczni autorzy propagujący dokumenty soborowe często
uciekają się do wymówki, że nauczanie Vaticanum II wymierzone było w reżimy
totalitarne, które zagrażały godności rodzaju ludzkiego. Jeśli jednak
przyjrzymy się historii trzech ostatnich stuleci, od wybuchu rewolucji
francuskiej po dziś dzień, dostrzeżemy, że wojny prowadzone w imię ludzkiej
godności pochłonęły więcej istnień ludzkich niż wszystkie inne wojny razem
wzięte. Oczywiście jest obecnie znacznie więcej ludzi – na ziemi żyje
obecnie ponad 10% wszystkich dusz, jakie kiedykolwiek na niej mieszkały. Jednym
z fundamentalnych praw zawartych w sowieckiej konstytucji było prawo do
wolności religijnej. Rzeczywistość jest brutalnym nauczycielem, a budowanie
utopii na fałszywych zasadach zawsze prowadzi do tragicznych konsekwencji. Nawet
obecnie prowadzi się na świecie więcej wojen w tak zwanej obronie demokracji,
niż z jakiejkolwiek innej przyczyny.
Ta głoszona przez Vaticanum II zasada „braterstwa” ignoruje
fundamentalny fakt, że społeczeństwo ludzkie opiera się na hierarchii
wyrażającej się w tym, iż pewni ludzie posiadają władzę i godności, których
inni nie posiadają. Znamieniem cywilizacji, uporządkowanego społeczeństwa, jest
istnienie w jego obrębie podziału kompetencji, a ów podział kompetencji z
konieczności prowadzi do różnic w godności i zakresie władzy. Twierdzenie, że
wszyscy ludzie są równi jest po prostu kłamstwem, ponieważ każdy z nas posiada
różne cechy i zdolności, w różnym też stopniu wykorzystujemy je w praktyce.
Jedynym sposobem, dzięki któremu istoty ludzkie mogłyby
stać się sobie równe, jest obdarzenie ich inną cechą, przewyższającą wszystkie
godności, jakie ludzie mogą nadawać sobie nawzajem. Tego właśnie dokonuje w nas
łaska uświęcająca – daje nam nadprzyrodzony przymiot, który umożliwia nam
osiągnięcie nadprzyrodzonego przeznaczenia. Ponieważ ta nadprzyrodzona łaska
nie pochodzi od nas, ale od Boga za pośrednictwem Jego Kościoła, nadaje ona
wszystkim ludziom pewną równość w odniesieniu do tego celu. Dlatego właśnie
mówimy, że wszyscy jesteśmy braćmi w Chrystusie, ponieważ mamy tego samego
Niebieskiego Ojca. Jednak owa nadprzyrodzona łaska nie niszczy naturalnej
różnicy między ludźmi.
Konstytucja Gaudium et spes, która ignoruje całkowicie
porządek nadprzyrodzony, usiłuje równocześnie narzucić tę nadprzyrodzoną
równość porządkowi natury. Jest to nie tylko niemożliwe, ale i zgubne i
szkodliwe dla społeczeństwa. Usiłowanie pogodzenia zasady braterstwa z łaską
nadprzyrodzoną prowadzi do zniszczenia zarówno natury jak i samej łaski.
Ekumenizm
Ostatni dokument, o którym chciałbym mówić, jako o jednym z
filarów doktryny II Soboru Watykańskiego, nosi tytuł Unitatis redintegratio, a
jego przedmiotem jest ekumenizm. Omówienie jego samego wymagałoby osobnej
konferencji, nasz czas jest jednak ograniczony, chciałbym więc jedynie wskazać,
w jaki sposób praktyczne wdrażanie zasad promowanych przez ten dokument zagraża
istnieniu zachodniej kultury, a w zasadzie wszelkiej kultury.
Jedną z fundamentalnych zasad nowego ekumenizmu znajdujemy
już w konstytucji Lumen gentium, gdzie czytamy, iż „Kościół Chrystusowy trwa w
Kościele katolickim”. Do tej pory definiowane to było w sposób jednoznaczny,
jak to mogą Państwo znaleźć w jakimkolwiek katechizmie wydanym przez Vaticanum
II, że Kościołem Chrystusowym jest Kościół katolicki. Innymi słowy, to Kościół
katolicki posiada wszystkie znamiona prawdziwego Kościoła Chrystusowego, będąc
jedyną i doskonałą społecznością zbudowaną przez Zbawiciela na fundamencie
Apostołów – dla zbawienia dusz. Jednak nowa definicja stwierdza, że Kościół
Chrystusowy trwa w Kościele katolickim, czyli że Kościół Chrystusowy jest w
jakiś sposób obszerniejszy niż Kościół katolicki, że istnieją części Kościoła
Chrystusowego, które znajdują się poza Kościołem katolickim.
Definicja ta krytykowana była nawet podczas obrad
soborowych, a obrońcy jej twierdzili, że w ten sposób sobór chciał wyrazić w
ten sposób myśl, iż pewne „środki uświęcenia znajdują się poza strukturą
Kościoła”. Na przykład protestanci znajdują się poza Kościołem katolickim,
posiadają jednak chrzest oraz Pismo św. – które właśnie według II Soboru
Watykańskiego są środkami uświęcenia.
Nie jest to jednak prawda. Protestanci mogą praktykować
jakąś formę chrztu, sakrament ten nie jest jednak ich własnością – należy on do
Kościoła, któremu został skradziony. Zbawiciel powierzył go bowiem Apostołom
oraz ich następcom, a nie tym, którzy sprzeciwiają się Jego woli. Protestanci
nie posiadają Biblii – w rzeczywistości ukradli oni święte księgi Kościołowi,
a nawet odrzucili osiem z nich. Nie można twierdzić, że „oderwane wspólnoty”
są środkami zbawienia, podobnie jak nie można powiedzieć, że złodziej posiada
wasz paszport. Nie należy on do niego, nawet jeśli zdarzy mu się nim posłużyć.
Po drugie, nawet jeśli sakrament będzie udzielony w sposób
ważny i skuteczny – na przykład sakrament chrztu – nie oznacza to jeszcze, że
środki te są prawdziwie uświęcające. Sam fakt, że wspólnoty te pozostają
odłączone od Kościoła powstrzymuje działanie łaski, albo przez fakt, że ludzie
ci są nieświadomi prawdziwego nauczania Chrystusa Pana, albo też postępują
wprost przeciwnie do Jego przykazań. Nawet jeśli otrzymują oni ważny chrzest,
cały ich intelekt pozostaje poza Kościołem i prawdziwą wiarą. Dlatego nawet
jeśli zdarzy się, że protestant otrzyma ważnie łaskę chrztu, otrzymuje ją nie
dlatego, że jest protestantem, ale pomimo faktu, że nim jest. Protestantyzm sam
z siebie nie udzielił tej łaski, powstrzymuje jedynie jej działanie, może ją
nawet uczynić nieskuteczną, jeśli ochrzczona osoba zacznie żyć wedle zasad
protestantyzmu.
Oczywiście Bóg zawsze może doprowadzić duszę do prawdy i
często jest tak, że pozostałość zdrowych zasad doprowadza człowieka do pełnego
zdrowia duchowego. Jednak sam fakt, że posiada on jakieś pierwiastki życia
katolickiego nie oznacza jeszcze, że jest członkiem Kościoła Chrystusowego –
przeciwnie, jego kondycja definiowana jest właśnie przez to, czego mu brakuje.
Kościół katolicki jest z definicji wspólnotą widzialną, a nie jakąś
nieokreśloną grupą ludzi, którzy w jakiś sposób głoszą Chrystusa. Sam Zbawiciel
powiedział jasno, że do Królestwa Niebieskiego wejdą nie ci, którzy mówią
„Panie, Panie”, ale ci, którzy pełnią wolę Jego Ojca.
Twierdzenie, że każda religia, niezależnie od swego
stosunku do widzialnego ciała Kościoła, posiada „pierwiastki uświęcenia i
prawdy” jest w istocie destrukcyjna dla religii w ogóle. Gdyby prawdą było, że
zbawienie osiągnąć można przez praktykowanie każdej religii, nie byłoby w
istocie żadnego powodu, by być katolikiem. Idąc dalej za tą logiką można by
zapytać, po co w ogóle praktykować jakąkolwiek religię? Jeśli nie ma różnicy,
czy wierzę w Rzeczywistą Obecność Chrystusa w sakramentach jak to czynią
katolicy, czy też odrzucam tę wiarę jak protestanci, wówczas logicznie rzecz
biorąc nie ma żadnego znaczenia, czy wierzę w cokolwiek. Jeśli wszystkie idee
religijne są w istocie tym samym i wszystkie prowadzą do uświęcenia, wówczas
najlogiczniejsze i najbezpieczniejsze wydaje się ignorowanie religii,
albo przynajmniej ignorowanie wszystkiego, co jest w niej kontrowersyjnego i
spornego.
I tak właśnie wygląda współczesny ekumenizm: redukuje on
zasady religijne do minimum, do tego, czego nikt nie kwestionuje, do tego, co
nie budzi żadnych kontrowersji i może być zaakceptowane przez ludzi
wszelkich wyznań.
Jednak zasada ta jest zgubna i destrukcyjna dla wszelkiej
kultury, zwłaszcza kultury intelektualnej. Jeśli idee religijne nie mają
konsekwencji, wówczas ktoś może wyciągnąć wniosek, że żadne idee ich nie
posiadają. Jeśli dla mojego szczęścia i wiecznego zbawienia nie ma żadnego
znaczenia, czy jestem katolikiem czy protestantem, wówczas logicznie rzecz
biorąc dla mojego przeznaczenia nie ma również znaczenia, czy wierzę w prawo
grawitacji. Posługiwanie się prawami natury i technologią, dzięki którym
potrafimy osiągnąć rzeczy niegdyś dla nas niedostępne, opiera się na
fundamentalnej zasadzie, że pewne idee odpowiadają rzeczywistości i możliwe są
do realizacji, inne natomiast nie. Cała kultura, zwłaszcza kultura zachodnia,
opiera się na zasadzie, że idee mają konsekwencje, że pewne idee prowadzą do
pozytywnych konsekwencji, inne zaś należy odrzucić. Jeśli zignorujemy tę
zasadę, rodzaju ludzki pozbawiony zostanie jakiejkolwiek motywacji do postępu.
A to właśnie owo dążenie do postępu, do poszukiwania spełnienia i realizacji
celu jest siłą napędową kultury.
Widzimy więc, że naturalną konsekwencją zasady, wedle
której wszystkie religie prowadzą do zbawienia, jest śmierć wszelkiej kultury,
ponieważ pozbawia ona ludzkość wszelkiej motywacji do jej tworzenia.
Chrystus Pan mówi w Ewangelii, że Apostołowie, czyli Kościół
katolicki „jest solą ziemi”. Jest on solą ziemi przez to, że sól nadaje
smak wszystkim owocom ziemi, czyli dziełom i uczynkom ludzkim. To ta sól
stworzyła z wydobywanych z kamieniołomów skał wspaniałe katedry, pomniki wiary
i kultury, które podziwiać możemy po dziś dzień. To ta sól stworzyła muzykę i
literaturę minionych wieków, to ta sól stworzyła katolickie narody, można nawet
powiedzieć, że ludy pogańskie nigdy nie stałyby się cywilizowane bez
interwencji Kościoła.
Jednak Zbawiciel mówi nam również w Ewangelii: jeśli sól
smak utraci, czymże ją posolić? (Mt 5, 13). A potem dodaje: Na nic się już nie
przyda, chyba na wyrzucenie i podeptanie przez ludzi. Tego właśnie jesteśmy
świadkami obecnie, drodzy przyjaciele. Nawet w czasach wielkich prześladowań,
takich jakich byliście świadkami jeszcze nie tak dawno w waszym kraju, Kościół
był znienawidzony, lecz szanowany. Dziś Kościół jest ośmieszany, mieszany z
błotem, deptany pod stopami – i rzeczywiście utracił on swój smak. Usiłuje
przyjąć zasady, które są mu całkowicie obce. Utracił swój smak, ponieważ uważa,
że sól jest zbyt pikantna dla naszych czasów. Przyjął nowy smak, zgodny – wedle
słów soboru – z aspiracjami współczesnego świata. Jednak świat współczesny jest
od dawna chory. Jego aspiracje nie doprowadziły do jego uzdrowienia, ale do
niezliczonych wojen prowadzonych w imię utopii opartej na zasadzie ludzkiej
godności.
Owe zasady wolności,
równości i braterstwa są wrogami nie tylko Kościoła, ale całego rodzaju
ludzkiego, a Kościół i świat cierpieć będą tak długo, aż nie zrzucą z siebie
jarzma tych idei, niszczących wszystkich, którzy im ulegną.
Ks.
Jan Jenkins FSSPX
Liczenie na zbawienie w posoborowym "Kościele" kłamców jest szaleństwem.
Niebo albo piekło do wyboru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.